2115, Bedoes 215, White 2115 – „Rodzinny Biznes” [RECENZJA]

„Rodzinny biznes” to jakby słuchowisko, dlatego takie długie. Pewnie gdyby to nieco skrócić, to artystycznie nic by nie ucierpiało, ale pewnie wtedy zniknąłby sens. Bo, paradoksalnie, mimo długiej listy zarzutów, ten album mnie zainteresował. Sporo tu wariactwa i rzeczy niepotrzebnych, jednak jako świadectwo jakieś wspólnoty to ma sens. Problem jednak w tym, że nie każde prywatne zdjęcie rodziny powinno się pokazywać. Tego mogliśmy nie oglądać.
Główni aktorzy tego spektaklu to White 2115 i mój ulubiony Bedoes – to właściwie on przyciągnął mnie do krążka. Utwory rapowane i śpiewane przeplatane są mówionymi skitami – kiedy słucha się tego po praz pierwszy, jakoś to się wszystko układa, ani dobrze, ani źle, ale ok. Kiedy jednak posłuchamy całego materiału bardziej uważnie, to wychodzą przeróżne niespodzianki. Na klasę każdego kolejnego utworu największy wpływ ma zaproszony gość, a tych jest wyjątkowo dużo. Robi się tłoczno i nijako, a i tak rękę na pulsie trzymają artyści spod znaku firmowego 2115. Bo jeśli zakłada się nowy label, to konsekwencja zobowiązuje. Za to mówione skity to klimaty rodem z dobranocki dla dzieci. Szkoda, że przekleństwa i błędy językowe (nie wiadomo, co jest gorsze) nawet dla tej grupy odbiorów są nieodpowiednie.
Na początku jakoś to się wszystko trzyma, ale już „Walizki” sygnalizują, że wchodzimy w jakieś dziwne obszary. Podobnie w „Drescode”, na szczęście tu bezpiecznikiem poziomu jest Taco Hemingway, wiadomo, ten facet zawsze umiał się zachować. Ale kiedy pojawia się ‘”Kala Leyla”, to mam wrażenie, że to się tu dziwnie zaplątało, a może to polska wersja zagranicznego przeboju? Nie wiem, ale jest to nie do słuchania. I w następnym utworze („Catalina”) potwierdza się, że artystów ciągnie do muzyki biesiadnej. W „Glow up” nikt już nie udaje, to klasyczny badziew, a później jeszcze prymitywna „Bedoesiara”, prostackie muzycznie „Turysta” i „Strobo”, albo brzmiący jak hymn ultrasów „Ninja”. Czyżby syndrom słomy w butach?
I tak już jest do końca. Czasami pojawia się cos nieco lepszego, ale nadal jest dziwnie. Honoru albumu bronią „Białasy”, zwłaszcza poprzedzający je skit. To jedyny chyba dowcipny przerywnik, pozostałe mówione to klimaty rodem z dobranocki. Ale nawet one dla dzieci się nie nadają. Bo ten cały album jest jak dobrze uszyty garnitur, któremu ktoś na koniec podokładał niepotrzebne ozdoby i tanie błyskotki. I do tego artyści się w końcu przyznają w przedostatnim utworze: „te diamenty to jest ozdoba”.
5/10