Skip to content
27 lis / Wojtek

Barbra Streisand – „Walls” [RECENZJA]

Śpiewająca od zawsze Barbra Streisand postanowiła zabrać w tym roku głos. I to może nic nadzwyczajnego, bo to już jej 36. studyjny album – pierwszy powstał 55 lat temu, czyli w czasach, kiedy o telefonach komórkowych nikomu się nie śniło. Dziś nikt normalny nie wyobraża sobie życia bez zdobyczy techniki elektronicznej. No właśnie, czasy się zmieniają, a pani Streisand ciągle jest tam gdzie była. A przecież korzysta z komórki  i komputera.  Chyba.

Mimo wszystko aż trudno uwierzyć, że ta pani ciągle jest aktywna i nadal jest w dobrej formie. Niestety ta forma objawia się głównie w możliwościach technicznych, bo stylistycznie artystka nie opuszcza strefy komfortu. A jeśli wychodzi ze swojego świata, to na krótko i niezbyt daleko.

Pretekstem do nagrania pierwszy raz od kilkunastu lat repertuaru innego niż covery  była chęć zabrania glosu w sprawach bieżących. Tytuł albumu odnosi się do pomysłu prezydenta Trumpa, aby odgrodzić się od Meksyku grubym murem. I właśnie alienacja, bycie obojętnym na potrzeby i nieszczęścia innych to motyw przewodni płyty. A przynajmniej tak miało być. Kiedy słucha się nowych piosenek, to trudno mieć jakieś większe emocje – ci, którzy kochali Barbrę tradycyjną, musicallową i koturnową, będą zachwyceni nowymi piosenkami. Słuchacze, którzy nie przepadali za tym rodzajem wokalnej ekspresji nadal będą mieli problem.

Nowe piosenki są nienajgorsze. Co prawda to w ogóle nie jest moja bajka, bo nigdy nie zrozumiem nachalnego epatowania głosem, ale to bardziej kwestia gustu, więc nie ma o czym gadać. Mam jednak problem, że wśród tych wszystkich ważnych i mądrych kwestii pojawia się muzyka mocno skręcająca w stronę śpiewanego teatru, a to już bardziej udawanie. Swoją prawdą i dużą powściągliwością urzeka mnie "Better Angels". Szczególnie ujęło mnie wykorzystanie chóru, który w momencie pojawienia się sugerował, że za chwilę wybuchnie jakimś spazmatycznym tutti i posypią się cekiny. Ale nie, cały ytwór utrzymany jest na niezłym poziomie. Brawo! I co z tego, skoro za chwilę słyszymy "The Rain Will Fall". Ta piosenka również miała prawo być interesująca, gdyby ktoś nie wpadł na genialny pomysł, aby na koniec puścić odgłos burzy i deszczu. Nie, takie formy dla mniej domyślnych słuchaczy są dla mnie nieakceptowalne.

Ta płyta mogłaby nie robić bólu, gdyby nie ciągoty Barbry do coverów, bo i teraz postanowiła wykonać aż 4. Zamykające album "Takie Care of This House" i "Happy Days Are Here Again" być może miały być klamrą puentującą materiał – na mnie wrażenia nie zrobiły. Za to długo nie zapomnę dwóch wykonań. Najpier artystka raczy nas bełkotliwym połączeniem dwóch bardzo ważnych dla muzyki XX wieku piosenek: "Imagine" i "What a Wonderful World". Nie mogę zrozumieć, że doświadczona artystka łączy takie utwory. Dla mnie jest to niezrozumiałe i po prostu tanie. Jeszcze bardziej dziwi mnie brak szacunku dla kompozytorów, bo takie ingerencje w linię melodyczną są nietaktowne. Pomijam już fakt, że w "Imagine" Barbra wykorzystała interpretację Evy Cassidy, artystki, która zmieniając kompozycję  robiła to po coś, więc wyjmowanie jej pomysłów z kontekstu jest co najmniej nieporozumieniem. Podobnie jest w "What the World Needs Now".  Piosenka rozpoczyna się tak banalnie i pompatycznie, że nie chce się jej dalej słuchać. I szkoda, bo w połowie robi się nowocześnie i nawet intersująco. Zaproszeni Michael McDonald i Babyface robią świetną robotę!


 

Doceniam próbę zabrania Barbry Streisand w ważnych sprawach. Jednak sposób, w jaki to zrobiła jest dla mnie bardziej kokieterią. Przepraszam, ale do mnie to nie przemawia.

6/10

 

 

Zostaw komentarz