Beata Przybytek – „Today Girls Don’t Cry” [RECENZJA]
Kilka tygodni temu usłyszałem ją w radiu. Wokalistki nie znałem, ale od razu się zainteresowałem, bo coś mnie w niej urzekło. I tutaj czekały na mnie 2 niespodzianki. Po pierwsze dowiedziałem się, że to polska artystka, na co kompletnie nie byłem przygotowany. Po drugie – odkryłem, że Beata Przybytek nie jest debiutantką, bo „Today Girls Don’t Cry” jest już jej 6. albumem. Zresztą artystka w 2013 r. została uhonorowana nagrodą „Mateusza Trójki”. Przesłuchanie całego albumu było dla mnie przyjemnością, bo często zdarza się, że zainteresowanie jedną piosenką nie jest w stanie obronić się w postaci całej płyty. Tym razem rozczarowań nie było 🙂
Beata Przybytek jest artystką świadomą, co dziwić nie powinno – wcześniej absolwentka wokalistyki w katowickiej Akademii, teraz pedagog właśnie tam. Oczywiście ukończenie jakiejkolwiek szkoły nie gwarantuje sukcesu, bo mamy mnóstwo przypadków absolwentów, którzy kompletnie nie radzą sobie z materią. Na szczęście Beata Przybytek jest przykładem, że jednak można. Od początku słychać, że artystka radzi sobie jako kompozytorka, ale też doskonale wie, jak należy wykorzystywać swój głos. W konsekwencji powstał dojrzały, dobry muzycznie album.
Kluczową sprawą jest zawsze repertuar – papierek lakmusowy stylu i klasy artysty. I tutaj mam pewne rozterki. Wokalistka znakomicie radzi sobie z piosenkami śpiewanymi po angielsku. Świetnie brzmią „You Can Come to Me”, tytułowy „Today Girls Don’t Cry” i „I Had a Chat”. Szczególnie rasowo i smacznie brzmi „Heavy Rain”. W tych utworach artystka nie odbiega od światowego poziomu. Możemy być dumni, że mamy w Polsce taką artystkę. Jednak moje wątpliwości pojawiają się w momencie, gdy wokalistka postanawia poflirtować z polską publicznością. I rzeczywiści piosenki „Z rozpaczy blues” i „Nie wiadomo” mogą się podobać. Gorzej już jest w „Rozważna czy romantyczna”, bo okazuje się, że to co jest zmorą wszystkich polskich wokalistów, czyli teksty, tutaj daje o sobie znać. Nigdy nie zrozumiem mieszania dwóch języków na jednej płycie. Są co prawda artyści, którym się to udaje, ale uważam, że trzeba się zdecydować, czy che się nagrać cały album po polsku, czy po angielsku. I w ten sposób Beata Przybytek pokazała, że chyba nie do końca jest świadomą artystką, skoro pozwala sobie na teksty nie do końca perfekcyjne. Na szczęście na zakończenie albumu wokalistka śpiewa „Dotyku Motyl”, jedyną nie przez siebie napisaną piosenkę (Andrzej Poniedzielski i Jakub Chmielarski), i od razu robi się lepiej, mimo że nie jest już tak nowocześnie.
Ta płyta broni się głównie muzyką. Dobre kompozycje i świetna realizacje Tomasza Kałwaka to klucz do sukcesu tego albumu. Równie profesjonalna jest strona brzmieniowa, świetnie zagrane piosenki to przysłowiowa wisienka na torcie.
Na tę artystkę na pewno warto zwrócić uwagę. Zastanawiam się jednak, dlaczego sama nie dba o siebie. Bo z jednej strony niezła promocja tego albumu, dzięki niej w ogóle postałem Beatę Przybytek. Do tego koncerty, wywiady, czyli wszystko jak należy. Dlatego zdziwiłem się, że na oficjalnej stronie artystki ostatni ślad aktywności pochodzi z 2015 roku. No tak, może warto sobie może przypomnieć, że bycie artystą, to prowadzenie solidnego przedsiębiorstwa.
8/10