Benjamin Clementine – „I Tell a Fly” [RECENZJA]
Syndrom drugiej płyty zapewne dotyczy każdego, ale w przypadku Benjamina Clementine ma zupełnie inny wymiar. Na pewno cały muzyczny świat czekał na ten album z zapartym tchem. Ale, gdyby nie prestiżowa nagroda Mercure za debiutancki album, prawdopodobnie żadna wytwórnia nie zdecydowałaby się na wydanie tak odważnej płyty. Tak, posiadanie w swoim dorobku tego cennego wyróżnienia pozwoliło artyście na nagranie albumu wyjątkowego. „I Tell a Fly” to świetnie zaplanowana opowieść.
Słuchając tego albumu trudno nie odnieść się do życiorysu artysty, bo chyba wszystko jest tutaj konsekwencją jego bogatych, ale też niezwykle skomplikowanych doświadczeń. Warto więc przypomnieć, że artysta dorastał w trudnych warunkach. Z jednej strony jest to dom średnej klasy imigrantów, w którym zamieszkał dopiero po śmierci babci, zdecydowanej katoliczki, z którą to Clementine spędził dzieciństwo. Z kolei w domu rodzinnym największy wpływ na rozwój Benjamina miał najstarszy z czworga rodzeństwa brat – naukowiec, znawca literatury brytyjskiej i muzyki. I to dzięki niemu Benjamin pokochał literaturę, a później muzykę. Początkowo na fortepianie brata stawiał pierwsze kroki jako pianista, potem, po stanowczym zakazie, sam uczył się na pokątnie zdobytym i ukrywanym przed rodziną małym keybordzie. I te wszystkie młodzieńcze fascynacje – literatura, fortepian i znajomość biblii bardzo mocno widoczne są na ostatniej płycie artysty. W wieku 16 lat Clementine opuścił dom rodzinny i stał się bezdomnym nastolatkiem, aby po 3 latach przenieść się do Paryża. Tutaj, mieszkając głównie na ulicy, praktykował jako pianista w barach i hotelowych restauracjach. Trudno nie zauważyć, że Clementine, mimo swojego młodego wieku (29 lat), jest artystą bardzo dojrzałym.
Utwory na tej płycie to najczęściej nie piosenki, a utwory właśnie. Nie znajdziemy tu wielu atrakcyjnych piosenek, jak np. „Winston Churchill’s Boy” z pierwszej płyty. Tutaj muzyka instrumentalna przeplata się z ciekawą, wielowarstwową aranżacją i niebanalnym wykonaniem. Do tego jeszcze teksty – wszystkie o czymś, nawiązujące do bieżących wydarzeń, oparte o wątki biblijne, zadające wiele pytań. Sam artysta mówi, że inspiracją do nagrania tej płyty była wiza amerykańska, w której znalazł zaskakujące zdanie o sobie: „przybysz z wyjątkowymi umiejętnościami”. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby słowo przetłumaczone przeze mnie jako przybysz, w wizie nie brzmiało „alien”, a to można odczytać również jako obcy, a nawet ufoludek. I właśnie wtedy artysta uświadomił sobie, że przez całe życie doświadczał uczucia bycia odmieńcem, postanowił więc na tym oprzeć swoją płytę. To co słyszymy na „I Tell A Fly” to odmienność, muzyka przekraczająca granice komfortu tworzenia – to niewątpliwie ryzyko, które artysta musiał ponieść, ale przecież tylko w taki sposób można odkrywać nowe.
Clementine, który dziś radzi sobie z graniem na kilku intrumentach, tutaj nie rozstaje się z fortepianem, istotnym elementem kreowania klimatu, bo w kilku utworach instrument jest bardzo mocno wyseksponowany. Czasami artysta zastępuje go klawesynem, dzięki czemu nastrój robi się jeszcze bardziej „odjechany”. Już od pierwszych dźwięków płyty, w „Farewell Sonata” artysta wprowadza nas w swój dziwny muzyczny świat. Te nieporadne dźwięki są jedynie stylizacją do osiagnięcia efektu produkcji nieco amatorskiej. Kiedy jednak utwór płynnie przechodzi w dowcipny „God Save the Jungle” nie mamy już wątpliwości, że słuchamy czegoś o wysokiej jakości.
Dziwność wszystkich utworów to także teksty – zagadkowe, niesztampowe, jakby pisał je człowiek nie do końca znający język angielski. Zresztą w podobny sposób artysta śpiewa, bo jeśli się słyszy go pierwszy raz, to można odnieść wrażenie, że to Francuz śpiewający po angielsku. Skrótowość, symbolika i liczne niedopowiedzenia to specjalność artysty. Sztuka lubi właśnie takie sytuacje, w których odbiorca może dopisać swoje zakończenie. To pomoga nam w odbieraniu tych odważnych tekstów odnoszących się do wielu wydarzeń dziejących się „tu i teraz”. Na mnie największe wrażenie zrobił utwór „Phanton of Allepoville” nawiązujący do tragicznych wydarzeń w Syrii. W sposobie wykonania utworów słychać inspiracje wieloma artystami, między innymi oparcie się na brzmieniu zespołu Queen, głównie jego wokalisty. W mojej ulubionej piosence „By the Ports of Europe” fascynację Freddie Mercure słychać wyraźnie.
Włściwie wszystkie piosenki noszą spory potencjał teatralny, więc nie zdziwię się, gdy o tego muzyka upomni się teatr lub film. Tworzenie muzyki artystycznej, która przy okazji spełnia dodatkowe kryteria ilustracyjne to już spore osiągnięcie. Szczególnie wyróżniają się tutaj: „Beter Sorry then a Safe”, najbardziej komercyjny „Jupiter”, czy wielopłaszczyznowy „Ave Dreamer”.
Dla mnie spotkanie z tą płytą to wydarzenie niezwykłe. I zdaję sobie sprawę, że ta muzyka nie porwie tłumów, można się jedynie cieszyć, że Benjamin Clementine nie jest artystą niszowym. Dzięki szybko zdobytej popularności możemy go podziwiać na największych światowych festiwalach i kupować świetne płyty. Już nie mogę się doczekać jego kolejnego albumu, bo te 2 tak zaostrzyły mój apetyt, a przede wszystkim wyobraźnię, że nie zdziwię się, gdy z trzeciego krążka będą wylatywały nieznane stworki. No cóż, trochę trzeba poczekać, ale nie mam wątpliwości, że warto!
10/10