Billie Eilish – „Hit Me Hard and Soft” [RECENZJA]
Słuchając tej płyty można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z dojrzałą, doświadczoną artystką. I tak właściwie jest mimo młodego wieku, bo Billie Eilish, obecnie 22-latka, debiutowała 5 lat temu, szturmem zdobywając listy przebojów i uznanie środowiska. Po drodze dwa Oscary i dwa Złote Globy za piosenki do filmów: „No Time to Die” i „Barbie”. I jeszcze kilka nagród Grammy. Takich sukcesów mogłaby pozazdrościć niejedna wokalistka z długim stażem. Oczywiście Billie Eilish ma tego świadomość, sama zadaje sobie pytania, jak w piosence „Skinny”:
Zachowuję się zgodnie z wiekiem, czy może jestem już na wylocie?
Właśnie “Skinny” nieprzypadkowo otwiera album, zaskakując dojrzałością i wspaniałym klimatem. Liryczny charakter utworu w połączeniu z mądrym tekstem, do tego piękne smyczki w aranżacji. Coś pięknego. Dotychczas piosenki Billie Eilish były inne niż panująca ówcześnie muzyka, wielu specjalistów mianowało ją najciekawszą artystką dekady. Teraz Billie Eilish pozornie spokorniała, porusza się po obszarach najczęściej pojawiąjących się w piosenkach, czyli uczuciach, ale mówi głównie o nieszczęśliwej miłości, jak choćby w „The Greatest”: Staram się z całych sił, abyś był zadowolony, pozwalam Ci odpocząć, choć nie spałam całą noc. I nie chcesz wiedzieć jaka byłam samotna. Albo w zamykającej album piosence „Blue”: Próbuję żyć w czerni i bieli, ale jestem taka smutna. Chciałabym wierzyć, kiedy mówię, że już z Tobą skończyłam, ale to nieprawda.
Album powstał 3 lata po poprzednim, i tę dłuższą przerwę słychać wyraźnie, jest bardziej refleksyjnie i dojrzale, jednak nadal artystka opowiada nam o rzeczach ważnych, osobistych. Jak zwykle album powstał we współpracy z bratem artystki. Finneas O’Connell dobrze się dogaduje z wokalistką, razem piszą repertuar, razem biorą udział w nagraniach, a O’Connell dokłada jeszcze kilka znakomitych aranżacji i tradycyjnie jest producentem albumu. Najciekawsze, bardzo odważne są wybory stylistyczne. Można nawet powiedzieć, że to najbardziej popowy materiał tego duetu – takie piosenki jak “Chihiro” i “Birds of the Feather” to utwory mogące dobrze sprawdzić się w stacjach radiowych. A największą niespodzianką jest “L’amour De Ma Vie”, zaczynający się stosownie do tytułu, jest romantycznie i pięknie, jednak pod koniec pojawiają się zaskakujące klubowe klimaty. Bo Billy i Finneas nie boją się wyzwań, albo inaczej – artystka doskonale wie, co chce nam przekazać, a jej brat umie te założenia świetnie zrealizować. Duet marzeń.
10/10