Brad Mehldau – „Jacob’s Ladder” [RECENZJA]
Czytając życiorys tego artysty dowiadujemy się, że to świetnie wykształcony pianista. Grał z wieloma wybitnymi mistrzami muzyki instrumentalnej, ale głównie znany ze swojego trio. Do tego imponujący dorobek fonograficzny: 41 albumów własnych, do tego mnóstwo materiału nagranego jako członek projektu innego artysty. Kiedy ten człowiek znajduje na to wszystko czas?
„Jacob’s Ladder” powstawał przez 11 miesięcy w studiach w Nowym Jorku i Amsterdamie, a wydano go w 2022 roku. Historia osadzona jest na biblijnej przypowieści z Księgi Wyjścia o Jakubie i jego śnie o drabinie prowadzącej do nieba. Album zawiera dwie 3-częściowe suity : „Cogs in Cogs” i „Jacob’s Ladder”. Ta tematyka mogłaby sparaliżować, jednak Mehladu podszedł do niej odważnie i kreatywnie, sam o tym opowiada:
„Muzycznie oparłem się na prog. Prog, czyli rocku progresywnym, muzyce mojego dzieciństwa, zanim odkryłem jazz. To był wstęp do twórczości Milesa Davisa, Weather Report, Mahavishnu Orchestra i innych kapel, które właśnie doprowadziły mnie do nowoczesnego jazzu. „
W nagraniach uczestniczyło wielu znakomitych muzyków, ale to wokaliści odciskają tutaj największe piętno: ciągle nie do końca odkryta Becca Stevens, Cecile McLorin Salvant, Chris Thile (świetny w „Tom Sawyer”) i kilkoro mniej znanych wokalistów europejskich. To wszystko składa się na mieszankę stylów i wrażliwości, a także śpiewanie w kilku językach. Co prawda angielski jest tu wiodący, ale fragmenty w języku niemieckim lub portugalskim jeszcze bardziej podkreślają uniwersalność tematyki.
W znakomicie rozwijającym się materiale słychać pewną logikę, ale też przenikanie się dwóch suit, o czym świadczy kilkukrotne wykorzystanie motywu melodycznego z pierwszej części. Stosowanie różnych smaków muzycznych, zmieniające się instrumentarium, to ciągłe zwroty akcji. Takim jest m.in. Double Fugue z III części Cogs in Cogs, w którym, w zdecydowanie nowoczesnym utworze, słyszymy inspirację J.S. Bachem. A potem, w III części drugiej suity, słyszymy kulminację tych wszystkich klimatów, z fenomenalną harmonią wokalną, także mocno stylizowanej na tradycji chórów w klasycznych mszach barokowych. I kiedy nie zdążyliśmy ochłonąć po tej niezwykle dramatycznej części, Mehldau zaprasza nas do nieba. W zamykającym album „Heaven”, czteroczęściowym utworze, na deser pojawia się Cecile McLorin Salvant, jej wokaliza to szczyt umiejętności i muzykalności, to także przypomnienie, że artystka jest znakomitą wokalistką, a szufladkowanie jej wyłącznie do jazzu może się niebawem skończyć.
Na mnie ten album zrobił ogromne wrażanie. I nie jest muzyka, której słucha się dla relaksu, ale moment, w którym poznałem tego muzyka uważam za ważny w moim muzycznym rozwoju. Już niebawem napiszę o najnowszym krążku artysty, a tam czekają kolejne wielkie zaskoczenia.
10/10