Cecile McLorin Salvant albumem „Mélusine” wjeżdża na najwyższy szczyt. [RECENZJA]

Kiedy cały jazzowy świat oszalał przy pierwszych albumach artystki, nie do końca rozumiałem o co chodzi. Dopiero rok temu, kiedy ukazał się materiał z coverami, zacząłem doceniać jej klasę. A teraz, albumem „Mélusine” Cecile McLorin Salvant zamyka usta wszystkim malkontentom. Tak śpiewająca wokalistka to dar, który nieczęsto się zdarza.
Kluczem do tego albumu jest Meluzyna, jako symbol z XIV -wiecznej przypowieści. Sama artystka tak opowiada o pracy koncepcyjnej nad tym materiałem:
“Najpierw zaczęłam się fascynować mitycznymi, piękno-brzydkimi potworami, potem powolutku zaczęło mnie kierować w stronę Meluzyny. Ta pół kobieta i pół wąż to w innych kulturach Aida Wedo i Haitańska Vaudou. Pomysł zebrania pieśni nie polegał wyłącznie na wybraniu materiału francuskojęzycznego, a skupieniu się na materiale, który mógł najlepiej opowiedzieć historię Meluzyny. Przyjrzałam się wszystkim wcześniej wykonywanym przeze mnie piosenkom pod kontem koncepcji albumu, aby spełniać ją niemal dosłownie. Nie przeszkadzało mi, kiedy trafiałam na utwory, które powstały kilka wieków wcześniej.”
Mamy tu więc, oprócz wiodącego francuskiego, piosenki śpiewane w kilku innych językach: angielskim, haitańskim kreolskim i południowofrancuskim Occitan. Oprócz 9 wybranych pieśni, często bardzo starych, bo nawet z XII wieku, artystka dołączyła 5 własnych kompozycji. To daje wspaniałą mieszankę, ale tak naprawdę trudno jest rozpoznać pochodzenie konkretnych piosenek – wszystkie są wykonane bardzo starannie, artystycznie, z fenomenalnym akompaniamentem – stare pięknie komponują się z tymi nowymi. Dobrym przykładem jest nagranie koncertowe “Doudou”. Sposób wykonania to pokaz najwyższych umiejętności, a głosy drugiego planu wykonane przez muzyków to już prawdziwa perełka. Tę piosenkę słyszałem także z towarzyszeniem zespołu Wyntona Marsalisa. I to chyba najlepsza referencja klasy artystki. Dobrze też słucha się figlarnie wykonanej „Il m’a vue nue”.
Od tytułowej „Mélusine” zaśpiewanej jedynie z gitarą rozpoczyna się ten najszlachetniejszy fragment albumu. Tutaj artystka zdecydowała się na bardzo oszczędny akompaniament, skupiając się na interpretacji tekstu i linii melodycznej. Podobnie jest w „Le temps est assassin” wykonanej z fortepianem, albo „D’un feu secret”. W tym ostatnim utworze akompaniament syntezatora dodaje wyjątkowego charakteru tajemniczości.
Tak, „Mélusine” to album wyśmienity, wymykający się wszelkim kategoriom. Zastanawiam się, jak z nim poradzi sobie branża, która umieściła artystkę w świecie jazzu. Bo tego materiału nie da się przypisać do konkretnej stylistyki.
10/10