Cecile McLorin Salvant – „Dreams and Daggers” [RECENZJA]
Tą wokalistką zachwycił sie cały jazzowy świat. Właściwie od momentu jej pojawienia się "ochy i achy" nad jej głosem i muzykalnością nie ustają. Mówi się, że taki głos pojawia się raz na jedno pokolenie, a może nawet rzadziej. Mimo młodego wieku Cecile regularnie kolekcjonuje nagrody Grammy. Jej ostatnia płyta "Dreams and Daggers", niedawno nagrodzona kolejną statuetką, zapisała się już w historii. Dlaczego? Nie mam pojęcia.
Słuchając tego albumu poczułem się, jakbym dostał zaproszenie do muzeum światowego jazzu, albo na koncert upamiętniający wielkie divy tego gatunku. Bo porównanie z Sarah Vaughan, Billie Holiday i Ellą Fitzgerald jest tutaj automatyczne. Cecile śpiewa bardzo podobnie. I nawet nie ma sensu zastanawiać się czy lepiej, czy gorzej, bo to wszystko już było. Na płycie "Dreams and Daggers" nie usłyszałem niczego, co by mnie zaskoczyło. Artystka opiera się na kompozycjach bardzo dobrze znanych, przeplatając je kilkoma utworami autorskimi.
Bardzo zaskoczyła mnie konstrukcja płyty. Po pierwsze zdziwiłem się, że piosenek jest tak dużo, bo 23 utwory to nawet dla mnie trochę dużo, boję się więc, że ludzi nie do końca rozsmakowanych w takiej muzyce można tą ilością przestraszyć. Po drugie nie rozumiem sensu pomieszania wykonań. Kręgosłupem płyty jest zarejstrowanie koncertu. I tutaj wszystko jest jak należy: świetna energia, znakomita kapela, kontakt z publicznośią, brawa i bardzo dobry bis. Dlatego nie rozumiem po co w tę ciekawą opowieść wpleciono kilka nagrań studyjnych. To w ogóle nie ma sensu. A przecież te nagrania z Catalyst Quartet mają swój urok. Współautorem znakomitych brzmień jest członek zespołu artystki Paul Sikivie, muzyk dotąd mało znany. Podejrzewm, że po tym albumie jego gwiazda rozbłyśnie dużo bardziej.
Największymi bohaterami płyty są dla mnie właśnie muzycy towarzyszący. Po pierwsze Aaron Diehl, który na fortepianie wyczarowuje niesamowite klimaty. I niby jest on jedynie członkiem skromnego, 3-osobowego zespołu, więc nie może pozwalać sobie na wiele swobody. Mimo to muzyk wznosi się na wyżyny wirtuozerii, jak chociażby w "The Best Thing for You", czy ogromne mistrzostwo w "Mad About the Boy". Tutaj Diehl kreuje świetne polifonie, najpierw sam, a nieco później w dialogu z basem, ze wspomnianym Paulem Sikivie. Mistrzostwo!
Sama wokalistka imponuje możliwościami głosowymi, śpiewając na zmianę lirycznie i łobuzersko – stąd pewnie zyt często przypomina Ellę Fitzgerald. Już samo porównanie z ikoną jazzowej wokalistyki jest wystarczającym argumentem na posłuchanie całej płyty. Mnie jednak nie zachwyca. Może jedynie "Never Will I Marry", tutaj wokalistka pozwala sobie na pokazanie wszystkich możliwości i scenicznej charyzmy. Obawiam sie jednak, że opinia o tej artystce ukształtowała się pod wpływem jej wizerunku i występów na żywo. Na płycie jednak możemy jedynie słuchać, więc to co ją wyróżnia w tłumie śpiewających obecnie pań trochę nam ucieka. Bo "Dreams and Daggers" to płyta kultywująca jazz tradycyjny, czyli to, co kszłtowało moją estetykę muzyczną, Jednak dzisiaj, w drugiej dekadzie XXI wieku, mnie do końca nie przekonuje.
8/10