Ches Smith – „Path of Seven Colors” [RECENZJA]

Słuchając tej płyty nasuwają się skojarzenia z projektem Bocante, który wymyślił i świetnie zrealizował Michael League, lider Snarky Puppy. Podobnie jest z brzmieniem Richarda Bona -w obu przypadkach mamy do czynienia z oryginalną muzyką opartą na folklorze. Ches Smith na swojej najnowszej płycie postawił na klimaty karaibskie, zapraszając portorykańskiego saksofonistę (Miquel Zenon) i troje muzyków haitańskich: wokalistkę (Sirene Dantor Rene) i perkusistów Vodou (Daniel Brevil i Fanfan Jean-Guy Rene). Stawkę uzupełnia perkusista Markus Schwartz i muzycy (pianista Matt Mitchell i kontrabasista Nick Dunston), którzy już wcześniej, wspólnie z Brevilem i Smithem tworzyli zespół nagrywając płytę We All Break.
Ches Smith, znakomity perkusista, zdążył już nagrać wiele albumów, najwięcej jako zaproszony muzyk u innych artystów. Bo Smith to instrumentalista rozchwytywany, z ugruntowaną, dobrze znaną w świecie jazzu marką. Jednak to krążki sygnowane własnym nazwiskiem są dla każdego muzyka najważniejsze, a „Path of Seven Colors” to najlepsze potwierdzenie. Zwraca uwagę znakomicie ułożona dramaturgia, jak na rasowy jazz przystało: na początku jest więc „temat” w postaci przewagi pierwiastków ludowych i partii śpiewanych, stopniowo jednak słyszymy coraz więcej muzyki uniwersalnej. Świetny jest przykład „Leaves Arrive”, w którym większość utworu to stylizowane, jakby wyjęte „stamtąd” partie wokalne, lekko niedbałe, nierówne, ale za to bardzo autentyczne. Pojawiający się w trakcie delikatny fortepian sygnalizuje jednak, że tu coś się będzie działo, i rzeczywiście, druga część jest fenomenalna, jakby odklejona od tego, co było przed chwilą.
Imponujące jest „dogadanie się” muzyków z różnych obszarów kulturowych. Założeniem jest dominacja muzyki haitańskiej, ale całość opiera się na dobrze wymyślonej i znakomicie zagranej muzyce. Warto też zwrócić uwagę na dominację rytmu, ale to zrozumiałe, skoro w ośmioosobowym składzie jest aż czterech perkusistów. Ich popisem jest choćby „Lord of Healing”. Ale chyba najciekawszy jest instrumentalny utwór tytułowy z dominującym, fenomenalnym fortepianem. Oczywiście są tu klimaty karaibskie, przede wszystkim wszechobecne instrumenty perkusyjne, ale mieszanka i symbioza tych wszystkich elementów, do tego jeszcze solo saksofonowe, to pokaz najwyższej wirtuozerii.
Ta płyta, dzięki mieszance stylistycznej, może zainteresować słuchaczy, którzy z jazzem nie są zaprzyjaźnieni. Co prawda ponad godzina muzyki powoduje, że w całości album może być nieco męczący, ale niewątpliwie godny jest wielokrotnego wysłuchania.
9/10