Cory Henry – „Best of Me” [RECENZJA]

Pisząc o poprzedniej płycie artysty najbardziej wyróżniłem jedyny na niej utwór instrumentalny, bo na tle piosenek był najciekawszy. I teraz, słuchając wydanej niedawno „Best of Me” czuję się, jakby Cory Henry nagrał ją dla mnie – płyta jest głównie instrumentalna, a kilka utworów, w których artysta śpiewa można potraktować jako ciekawy dodatek. To właśnie potwierdzenie, że słuchamy przede wszystkim doświadczonego muzyka, byłego członka Snarky Puppy.
Cory Henry jest przede muzykiem kompletnym. Komponuje i aranżuje swoje utwory, nagrywa partię na organach Hammonda, moogu i harpeji, rzadkim elektrycznym instrumencie, skrzyżowaniu fortepianu i gitary. Do tego kilku zaproszonych muzyków i mamy brzmienie godne najlepszych artystów. W utworach na pewno słychać fascynację brzmieniem lat 70., muzyką gospel, ale też fascynację wielkimi artystami, jak: Stewie Wonder, Donny Hathaway, czy James Brown. Dlatego nie dziwi umieszczenie instrumentalnej wersji piosenki “Oh Happy Day”, ikony muzyki soul. I wszystko jest w takim właśnie klimacie, ale bardzo nowczesne i świeże. Mnie najbardziej ujmuje dowcipny “Up the Road”, a jeszcze bardziej “In my Feeling”, spokojny, dobrze zagrany utwór, ze świetnymi fragmentami instrumentów dętych.
Trzy utwory, w których artysta śpiewa to dobre uzupełnienie całości, bo trudno tu mówić o wybitnych piosenkach, równie dobrze mogłyby to być utwory instrumentalne. Jedynie dobrze jako piosenka brzmi “Dreaming of”, ale tutaj też słychać silne wpływy swoich idoli. Bo Cory Henry to artysta, któremu w duszy gra tęsknota do muzyki soul i brzmień lat minionych, ale robi to tak, że nie mamy wątpliwości, że jesteśmy w XXI wieku.
9/10