Skip to content
30 mar / Wojtek

Daria Zawiałow – „Helsinki” [RECENZJA]

Jeszcze całkiem niedawno swoim debiutanckim krążkiem Daria Zawiałow błyskawicznie zdobyła naszą scenę muzyczną. Czy najnowszy album poradził sobie z klątwą drugiej płyty? Bo przecież niejednokrotnie widzieliśmy, że nawet jeśli debiut jest udany, to potem już niewiele się dzieje. A jak jest tym razem? Jeśli uznamy, że poprzedni album artystki był dobry, to ten jest równie interesujący. Dla mnie jednak nie ma wielkiej różnicy.

Nadal słyszę wokalistkę, która szuka swojej drogi.

"Helsinki" to 13 piosenek, ale w wersji (nomen omen) "de luxe" jest już ich 16! Chyba jednak trochę za dużo, bo gdyby wyrzucić kilka z nich, zwlaszczy tych "luksusowych", to album pewnie byłby nieco strawniejszy, ale o tym jeszcze za chwilę. Spodziewam się, że zwolennicy artystki są zadowoleni, bo dostali materiał różnorodny. No właśnie, ilość utworów na krążku nie dziwi, bo cały czas słychać, że artystka szuka swojej tożsamości. To, co było słyszalne na pierwszym albumie, czyli podobna barwa i podobny sposób śpiewania do kilku artystek, tutaj nadal występuje. Co prawda dzisiaj łatwiej już Zawiałow rozpoznać w radiu, bo dzięki częstym występom do jej głosu zdążyliśmy się przyzwyczaić. Mimo tego cały czas słyszę podobieństwa do innych wokalistek. 

Brzmieniowo album jest niezły. To oczywiście zasługa dwóch panów, którzy są z Darią Zawiałow od początku: Michała Kusha i Piotra Rubika. I może nie są to jakieś wyżyny możliwości muzycznych, ale można bez bólu wysłuchać wszystkich piosenek. Gorzej jest, gdy dokłada się do tego tekst. Artystka sama mówi: 

"W pisaniu tekstów czuję się pewniej niż na pierwszej płycie. Jestem starsza, mam więcej doświadczenia i jeszcze więcej do powiedzenia. Inaczej myślę, moją głowę zajmują zupełnie inne sprawy. „Helsinki” to album dojrzalszej Darii" .

Mnie te teksty nie przekonują. Już sam tytuł płyty, który kompletnie się nie broni w kotekście  całego materiału, jest dla mnie bardziej sprytnym zabiegiem niż przemyślaną koncepcją.

Z tekstami piosenek jest podobnie

– niby są o czymś, ale przeskakiwanie tematyczne, także mieszanie konwencji wykonawczych (od dramatu do pastiszu) świadczą o poszukiwaniach na oślep. Dramaturgia albumu też jest zagadkowa. Zaczyna się od raczej wtórnego "Płynnego szczęścia". Jednak wykonawczo jest na tyle przyzwoicie, że do tego pociągu chce się wejść. Potem niestety ta podróż nie jest już tak atrakcyjna. Aż do "Zbrodni Ikara" – to jedyna piosenka, w której artystce wierzę. Ale zaraz po tym następują  bomby. "Majami synek" to utwór, który chyba nie najlepiej świadczy o guście muzycznym twórców, a zwłaszcza wokalistki, której sposób śpiewania tak mocno przypomina polskie piosenkarki sprzed 20 lat, że nie jest przyjemnie. "Kryzys wieku naszego" to utwór, który kompletnie nie pasuje do całości, przez co staje się wręcz karykaturalny. Pomijam już ewidentne kopiowanie Katarzyny Nosowskiej – dowcipna forma i sposób artykulacji są tak charakterystyczne dla tej artystki, że trudno nie mieć wrażeń naśladownictwa.  A na koniec dostajemy podpatrywanie wielkich gwiazd. W "Zimnych ogniach" słyszę nawiązania do Suzi Quatro, a "Freddie" rozpoczyna się fragmentem żywcem wyjętym z beatlesowego "What You Need Is Love".

I nawet trochę szkoda mi Darii Zawiałow.

Bo na obecne miejsce zapracowała sobie wyjątkową cierpliwością i pokorą. I pewnie ogromna popularność spadła na nią z zaskoczenia. Tak, to nie są łatwe sytuacje. A tymczasem mamy do czynienia z nienajgorszą artystką drugiej ligi, którą ktoś zaprosił do ekstraklasy:-(

6/10

Zostaw komentarz