Dirty Loops – „Loopified” [RECENZJA]

Kiedy 2 miesiące temu pisałem o moim odkryciu, ostatnim krążku Dirty Loops, wiedziałem, że szybko będę musiał nadrobić zaległości. Poznanie tej kapeli to dla mnie wielki prezent. Rzuciłem się więc na dyskografię zespołu, ale niestety nie ma tego dużo, bo jest jeszcze tylko jeden krążek. Dziś więc o debiutanckim albumie „Loopified” z 2014 roku.
„Loopified” robi wrażenie. Może teraz, słuchając go po kilku latach, nie jest to już taki sam efekt, ale nadal jest to materiał godny wysłuchania. Wcześniej zespół znany był tylko na rodzimym szwedzkim rynku, a jego specjalnością były świetne wersje coverów. I te dobrze się wpisały w zawartość krążka: „Wake Me Up” zespołu Avicii i przebój Justina Biebera „Roller Coaster”. Oba utwory zastały wykonane ciekawiej niż wersje pierwotne – w ten sposób kapela pokazała swój ogromny potencjał. A przecież ich oryginalne kompozycje nie ustępują klasą, muzycy doskonale wiedzą jak pisać i grać nowoczesną muzykę popową.
Dirty Loops to zaledwie trzech, świetnie wykształconych muzyków. Każdy z nich wnosi tutaj sporo wyobraźni i doświadczenia. Oczywiście na pierwszym planie jest pianista i wokalista w jednej osobie, bo to jego charyzma wykonawcza mocno się przebija. Można mieć wątpliwości, czy ekspansywny sposób śpiewania Jonaha Nilssona nie jest „za bardzo”, bo tu wszystko jest zaśpiewane tak, jakby po tej jednej piosence miał się skończyć świat. Nie ulega jednak wątpliwości, że Nilsson śpiewać umie, a ze swoim głosem może robić rzeczy, jakich niejeden wokalista może pozazdrościć. Pozostali muzycy – Henrik Linder (bas) i Aron Mellergard (perkusja) – dokładają profesjonalizm i muzykalność najwyższej próby.
Singlowy „Hit Me” to utwór słusznie wybrany jako otwarcie albumu. Bo może nie jest to arcydzieło, ale zdecydowanie zachęca do wysłuchania całego krążka. Dużo ciekawsza, przynajmniej jako kompozycja, jest „Sayonara Love”, piosenka o interesującej konstrukcji i bogactwie wykonawczych smaczków. Podobać się też mogą utwory spokojniejsze, głównie „It Hurts”. Co prawda poziom patosu jest tu chyba nieco przekroczony, ale na pewno jest to piosenka, przy której można się wzruszyć. Podobnie jest z „Crash and Burn Delight” – ta nieco spokojniejsza piosenka urzeka, nawet gdy w połowie muzycy chyba trochę za mocno podkręcają. Tak, to cena wylewającego się talentu, który trudno ujarzmić.
Na koniec warto wspomnieć, że fonograficzny sukces Dirty Loops to nie bajka o brzydkim kaczątku, a raczej ciężka praca i determinacja. Bo wszystko się zaczęło od podróży zespołu do USA w poszukiwaniu szczęścia. I to szczęście się znalazło, a było nim podpisanie kontraktu z Verve, wytwórnią Davida Fostera. 2 lata później pojawił się album, najpierw w Japonii, po miesiącu w Wielkiej Brytanii, a po kolejnych 2 miesiącach w USA. I takie wejścia do świata muzyki są najbardziej spektakularne. Krótko przed wydaniem albumu muzycy zaczęli grać jako suport dla najlepszych, a dziś ich zbiór wykonań z wielkimi gwiazdami jest tak bogaty, że można odnieść wrażenie, że to ich główny nurt. Nie dajmy się jednak zwieść, Dirty Loops ma tyle swoich interesujących piosenek, że trzeba ich posłuchać.
10/10