Dyjaka „Na wzgórzu rozpaczy” pożegnanie. [RECENZJA]

Wydając tę płytę artysta zapowiada, że to jego ostatni krążek. Jednocześnie uspokaja, że nadal będzie koncertował. O co tu chodzi? bo ten materiał jest tak obiecujący, że chce się więcej. Klimatem i poziomem Marek Dyjak nawiązuje do poprzedniego albumu – to także zasługa tych samych filarów: tekstów Jana Kondraka i muzyki Marka Tarnowskiego. Można nawet odnieść wrażenie, że teraz jest jeszcze bardziej świadomie i artystycznie. To między innymi efekt ułożenia całego materiału w ciekawą opowieść, do tego świetnie wpisujące się w całość trzy utwory instrumentalne. Możemy czuć się jak na koncercie, wszystko jest tu po coś.
Otwierający album utwór tytułowy jest zaśpiewany na 100%, jakby Dyjak chciał nas ostrzec, że nie będzie lekko, łatwo i przyjemnie. Bo to się kupuje od razu, w całości, albo wcale. Dla kontrastu kończy się „Dubletem”, w którym artysta ustąpił miejsca Joannie Trzepiecińskiej i Robertowi Mrozowi. Jest stylowo i mądrze, a przy okazji pięknie.
Muzycy grający z Dyjakiem jak zwykle robią to, co do nich należy, a nawet więcej, odnosi się wrażenie, że każdy z nich oddał tutaj oprócz swoich ogromnych umiejętności także kawałek siebie. Można kręcić nosem na niektóre bardzo proste linie melodyczne, ale właśnie one, w połączeniu ze świetnymi aranżacjami, mądrymi tekstami i wyraźnymi interpretacjami Dyjaka są stemplem autentyzmu i prawdy. Bo Marek Dyjak to człowiek, jakich mijamy codziennie, facet z sąsiedztwa. Z takim człowiekiem zawsze warto się zaprzyjaźnić, podobnie jak z jego piosenkami, zwłaszcza „Szoferem”, utworem nie dającym się zapomnieć.
8/10