Skip to content
29 lip / Wojtek

Early Birds – „Świt” [RECENZJA]

Nowych płyt pojawia się u nas sporo. Większość początkujących wykonawców wydaje je własnym sumptem lub przy pomocy małych wytwórni. Zespół Early Birds znalazł jeszcze inne rozwiązanie i wydał album w słowackiej Hevhetii. Do tej płyty zostałem namówiony, bo sam prawdopodobnie bym się do niej nie zbliżył. Co prawda  piosenki z albumu kilkukrotnie prezentowała radiowa Trójka, ale to mnie specjalnie nie zachęciło.

Zespół tworzą absolwenci wydziału jazzu katowickiej Akademii Muzycznej. I to słychać. Stety i niestety. Stety, bo muzycy potrafią grać, rozumieją materię. Martyna Kwolek, wokalistka, ale też autorka materiału, to bardzo dobrze technicznie przygotowana artystka. Jej świadomość wykonywania dźwięków ma prawo zachwycać. Ale….niestety muzycy zapomnieli, że do podzielenia się ze słuchaczami muzyką nie wystarczy jedynie to, że im samym granie sprawia frajdę. Słuchana przez nas muzyka powinna przynieść jakąś przyjemność, a jeśli jeszcze pojawią się emocje, to już więcej do szczęścia nie potrzeba. Z tą przyjemnością jest tu jednak różnie, o czym za chwilę Za to emocji ta płyta we mnie nie wzbudziła – po prostu perfekcyjne, ale pozbawione „tego czegoś” granie. I to jest najczęstyszym błędem wszystkich wykształconych muzyków. Na początku kariery wydaje im się, że wiedzą już tak dużo i tak mocno są ukształtowani muzycznie, że nie przejmują się, że ich wykonania skierowane są do bardzo wąskiej grupy odbiorców. Dopiero po jakimś czasie dochodzi do nich świadomość, że granie bez publiczności i pewnej popularności nie ma sensu, stopniowo więc przechodzą na drugą, bardziej spektakularną stronę, aby nagrywać utwory dla ludzi.

Repertuar zebrany na płycie jest dziwny. Kilka piosenek zaśpiewanych po polsku zdecydowanie odbiega od utworów anglojęzycznych. I to bardzo dobrze, bo przecież śpiewanie po angielsku w Polsce to dziwna, dla mnie kompletnie niezrozumiała moda.  Jeśli chce się konkurować z innym artystami, to śpiewanie po angielsku nie daje naszym wykonawcom najmniejszych szans – konkurencja na samym rynku brytyjskim jest tak duża, że lepiej od razu znaleźć swoje miejsce we własnym kraju.

Koncepcje wykonawcze wszystkich piosenek są dla mnie niezrozumiałe. Aż prosi się, aby chociaż jedną piosenkę nagrać w bardzo prosty sposób. Liczne solówki instrumentalne jedynie zamulają cały materiał i najczęściej są „grą na czas”. Wiem, że muzycy chcą sobie pograć i pokazać swoje wszystkie umiejętności, ale to jest właśnie różnica między początkującymi i doświadczonymi artystami. W pewnym momencie dochodzi się do wniosku co jest celem nadrzędnym zespołu grającego piosenki. Tutaj trzeba odłożyć sowje ambicje instrumentalne i popdprządkować się istocie przedsięwzięcia. I wtedy może się okazać, że ten minimalizm i wymuszona powściągliwość prowadzą do odkrywania zupełnie nowych obszarów. Ale to już wyższa szkoła jazdy.

Anglojęzyczne piosenki, jak „Let Me Fall”, „Still I rise” i „Way Out”, są głównie muzycznie przegadane. Szkoda mi zwłaszcza piosenki „Just Pray”, bo jej potencjał został nie wykorzystany, a raczej zmarnowany przez dziwną koncepcję. A okazuje się, że można jednak dobrze wykonać utwór, bo jedyny tutaj cover, słynny standard „My Favorite Things”, jest wykonany bardzo interesująco. Sposób zagrania i zaśpiewania świadczy o sporej wyobraźni. Szkoda, że tej zabrakło w utworach własnych.

Zupełnie inaczej jest z piosenkami po polsku – tu jest znacznie lepiej. „Powrót motyli” i „Nie można zabić miłości” mogłyby być bardzo atrakcyjnymi piosenkami, ale miałem wrażenie, jakby w zespole ktoś starał się hamować „ładność” piosenek. Zresztą to choroba wielu młodych wykształconych muzyków, którym się wydaje, że granie tzw. ładnych i melodyjnych piosenek jest obciachem. Dlatego słyszymy wyścigi na skomplikowane akordy, ciągnące sie solówki, modulacje i inne, nie zawsze potrzebne sztuczki. A przecież Seweryn Krajewski, mistrz melodyjnych, kochanych przez Polaków piosenek, konstrukcyjnie nie wychodzi poza najprostszy szablon, a harmonicznie najczęściej korzysta z kilku nieskomplikowanych, wręcz banalnych akordów. Wracając do piosenek Early Birds – podobnie dzieje się z dwiema piosenkami, które mogłyby podbić serca słuchaczy: „Nowy rok” i „Maj”. W pierwszej, zdecydowanie lekkiej i nośnej piosence, wokalistka hamuje ciężką artykulacją w canto, podczas gdy w refrenie utwór jest zupełnie inny. Prawdopodobnie zawinił tutaj tekst, który Martyna starała się interpretować – może więc należałoby zmienić tekst, zamiast niepotrzebnie komplikować sobie życie? Z kolei w piosence „Maj” wszytko jest przeciągnięte, a przez to nieco umyka nam uroda i atrakcyjność piosenki.

Zupełnie inną kwestią jest nazwa zespołu – tak banalna, że aż zęby bolą. Czyżby zabrakło kreatywności, bo przecież akurat w jazzie słowo „bird” jest niemalże zastrzeżone i ma konkretną konotację. Wszak to przydomek legendarnego Charlie Parkera, który z kolei przyczynił się do nazwania słynnego klubu Muzycznego w Nowym Yorku na jego cześć „Birdland”.

Żeby jednak nie było, że nie doceniam młodych zdolnych – doceniam, i to bardzo. I życzę im, żeby ten okres muzycznego „ząbkowania” się szybko skończył, bo taki fonograficzny debiut to już coś!

6/10

Zostaw komentarz