Skip to content
17 maj / Wojtek

Esperanza Spalding – „12 Little Spells” [RECENZJA]

Esperanza Spalding należy do dziwnego grona artystów, którzy wyznaczają szlaki w nowoczesnej muzyce, ale ich piosenki mają zaledwie kilkanaście tysięcy wyświetleń w sieci. A przecież to artystka nie byle jaka. Zapisała się w historii jako jedyna laureatka Grammy w kategorii debiut roku reprezentując jazz. Co prawda uporczywe przypisywanie Esperanzy do tej stylistyki zaczyna mnie denerwować, bo doszło do dziwnej tendencji, że jeśli jakaś muzyka jest trudna do zaszufladkowania, a przy okazji jest muzycznie ambitna, wykorzystując nowoczesną harmonię, to musi być jazz. 

Życiorys artystki jest tak mocno zdominowany przez muzykę, że nie można się dziwić, że dziś Esperanza jest uznanym muzykiem, a od 2 lat pracuje na stanowisku profesora Uniwersytetu Harvard. Wokalistka jest znana głównie jako śpiewająca kontrabasistka, ale gra także na skrzypcach, fortepianie i kilku instrumentach dętych. To doświadczenie na pewno przydaje się jej podczas aranżowania – artystka jest typową samosią i stara się jak najwięcej zrobić sama, a aranżowanie stało się jej konikiem, zresztą zakończonym nagrodami Grammy. 

"12 Little Spells" to ostatni album artystki, wydany pod koniec ubiegłego roku i składa się z 12 właśnie piosenek. Każda była nagrywana osobno i każdej towarzyszy clip. To na pewno wyróżnia tę płytę, jak również podtytuły – każda pikosenka, oprócz oficjalnego, posiada podtytuł nawiązujący do konkretnej części ciała: tkręgosłup – usta – uszy – biodra – palce – stopy – ramiona – nogi – umysł – uszy. 

Na tej płycie Esperanza pokazuje, że jest głównie muzykiem dbającym o każdy dźwięk. Jej kompozycje i aranżacje są świetne. Wokalnie artystka nigdy nie zachwycała, jednak jej podejście traktowania głosu jak instrumentu częściowo ją rozgrzesza. Największą bolączką jest tu paniczne unikanie atrakcyjnych melodii. Bo jeśli jakaś piosenka rozpoczyna się obietnicą, że będzie ładnie, to bardzo szybko robi się ambitnie i już nie  jest tak atrakcyjnie. Jakby artystka uważała pisanie melodyjnych piosenek za coś nieprzystającego do jej świata. I może dlatego najbardziej podobają mi się utwory oszczędnie zagrane ("All Limbs Are")  albo te o charakterze tanecznym ("You Have to Dance").

Paradoksalnie najnowsza płyta artystki jest znakomita, ale niewiele zmienia w jej pozycji w szerokim szołbiznesie – dotychczasowi fani pokochają ją jeszcze bardziej, a ci, którzy o niej nie słyszeli, nadal będą żyć w nieśmiadomości. No cóż, ich strata.

9/10

Zostaw komentarz