Skip to content
20 mar / Wojtek

Gregory Porter – „Nat King Cole & Me” [RECENZJA]

Greogory Porter uznawany jest za jeden z ciekawszych męskich głosów jazzowych. Recenzując jego wcześniejszy album "Take Me to the Alley" zastanawiałem się, czy Porter jest prawdziwym wokalistą jazzowym, czy tylko tak się pozycjonuje. Teraz artysta wziął się za 15 piosenek z reprertuaru Nat King Cole'a i już kompletnie nie wiem, w jakiej stylistyce ten artysta chciałby się poruszać.

Sam fakt podążania za wielkim Nat King Kole'm nie jest jeszcze grzechem, bo nie ma nic lepszego jak inspirowanie się wielkimi poprzednikami i utrzymywanie przy życiu ich repertuaru. Nie rozumiem jedynie dlaczego Porter wybrał tak oczywiste utwory. Kiedy usłyszałem repertuar obowiązkowy wielu wokalistów, jak "Smile", "Mona Lisa", czy "L.O.V.E.", to nie mogłem uwierzyć, że artysta o takich możliwościach i potencjale idzie na skróty. Zwłaszcza, że te piosenki zaśpiewane są tak tradycyjnie, tak bardzo "po bożemu", w identycznej stylistyce jaką już wielokrotnnie słyszeliśmy, że trudo tu mówić o prawdziwej kreacji.

 

I tutaj dochodzimy do sedna śpiewania obcego repertuaru. Nie mam wątpliwości, że gdyby te piosenki wykonał Michael Buble, to byłoby tutaj więcj pomysłowości i powietrza. A przecież Kanadyjczyk nie robi nic wielkiego – śpiewa głównie obcy repertuar, ale zawsze robi to w sposób charakterystyczny, z wielkim pietyzmem dla oryginału, ale też zawsze z jakimś pomysłem na nowe odczytanie starych piosenek.

U Portera niewątpliwie mocno się napracował aranżer Vince Mendoza. Ten uznany muzyk, leurat wielu nagród Grammy, współpracował już z wieloma wspaniałymi artystami. Na długiej liście są tak wielkie nazwiska, jak: Joni Mitchel, Elvis Costello, Al Jarreau, Melody Gardon, Joe Zawinul, Bjork. Niestety tym razem klasa Mendozy nie została w pełni wykorzystana. Większość opracowań mieści się w stylistyce, którą już wielokrotnie w tym samym repertuarze słyszeliśmy. A że był on wykonywany przez artystów pierwszej wielkości, więc i opracowania muzyczne najczęściej były na najwyższym poziomie. Najbardziej podoba mi się opracowanie "For All We Know". Rasowo też brzmią "Ballerina" i "Sweet Lorraine". Jednak jakoś tutaj za mało samego wokalisty, który powinien być zdecydowanym frontmanem. Ten rozdźwięk słychać np. w "When Love Was King", w której aranżacja nie jest spójna z koncepcją wokalną – wydaje mi się, że tło muzyczne jest trochę za gęste.

Szkoda, że tak rzadko na tej płycie Porter rezygnuje z dużych brzmień i orkiestrę symfoniczną zamienia na skromny, typowy zespół jazzowy. Tutaj, jak np, w "L.O.VE." nagle wszystko zaczyna brzmieć inaczej, mniej jest zadęcia, a sam wokalista ma więcej luzu, przez co brzmi wiarygodnie.

Wiem, że ta płyta może się podobać. Bo już od dawna wiadomo, że słuchacze lubią to, co już znają. I lubią też, kiedy "tego nowego" w "tym starym" nie ma za dużo. W ten sposó można zadowolić sporą grupę słuchaczy. Ja się do niej nie zapisuję.

 

7/10

 

Zostaw komentarz