Skip to content
28 cze / Wojtek

Jack Garratt – „Love, Death & Dancing” [RECENZJA]

Najpierw byly dwie EP-ki z połową materiału, więc apetyt był odpowiednio podsycany. Aż w końcu doczekaliśmy się całego albumu – 12 piosenek podzielonych na 3 sekcje, albo raczej rozdziały. Nie można się dziwić, że artysta chciał nas wcześniej przygotować, bo nagranie albumu 4 lata po tak świetnym debiucie to ryzyko. Po pierwsze wszyscy mogli już go zapomnieć, a ci, którym się to nie udało, jak piszącemu te słowa, mieli konkretne oczekiwania. I pamiętając o klątwie drugiej płyty, która niejednego pretendenta pociągnęła na dno, sensacja wisiała w powietrzu. Zresztą podejrzewam, że sam Garratt miał świadomość sytuacji, w której nieoczekiwanie się znalazł. I pewnie dlatego artysta tak długo pracował nad "Love, Death & Dancing".

Artysta  sam napisał wszystkie piosenki i sam też jest ich producentem. A realizacyjnie dzieje się tu sporo – zostajemy wystawiani na  ostre strzały, bo albo słyszymy nowoczesne, ale ciągle komercyjne  realizacje ("Return Them To The One", "Mend Heart"), albo kandydatki na wielkie przeboje. Singlowy  Better" i "Get It My Way" to piosenki zwracające uwagę śmiałością realizacyjną, ale też bardzo atrakcyjne. Na mnie większe wrażenie zrobiła druga z nich – świetnie zrealizowana, z wieloma zakrętami i smaczkami: a to pianino z "domowym brzmieniem", a to ciekawe chóry, do tego zankomite gitary. Album kończy się trzeba spokojniejszymi piosenkami, a ostatnia ("Only The Bravest") jest świetnym zakończeniem tego bogatego i bardzo różnorodnego albumu. Mamy też klimaty lekko oldschoolowe – nawiązujący do stylistyki Petera Gabriela "Circles", albo zaśpiewana w stylu charakterystycznego dla solowych nagrań  Freddiego Mercurego "She Will Lay May Body On The Stone".

W tym śmiałym poruszaniu się po sylistykach artystę wspomaga dwóch współproducentów: James Flammigan i Garret "Jacknife" Lee. Obaj są bardzo doświadczeni, więc nic dziwnego że wnieśli do tego albumu tyle świeżości, zwłaszcza Lee, produent wielkich artystów naszych czasów (U2, R.E.M, Robbie Willaims, One Direction, Taylor Swift, Snow Patrol). 

Na mnie największe wrażenie robi "Mara", pozornie lekki utwór, zwrotka-refren, kandydat na radiowy przebój. Świetne tu zbudowano dramaturgię, a aranżacja z delikatną partią dęciaków  i głosami w dalekim planie to rarytas. Tak na marginesie to dziwię się, że nie wybrano go na singla. Chociaż nie, bo wybór kilku piosenek promujących album musiał być zadaniem karkołomnym, wygrał więc zapewne marketing i atakowanie grupy docelowej, a ja prawdopodobnie w takiej się nie mieszczę:-)

9/10

 

 

 

Zostaw komentarz