Jack Savoretti – „Singing to Strangers” [RECENZJA]
Jack Savoretti przyzwyczaił nas do ładnych, melodyjnych piosenek. Jego repertur nie był nigdy szczególnie nowoczesny, ale swoją klasyczną, grzeczną postacią, głównie balladami, przyciągł tłumy. Jego najnowszy album "Singing to Strangers" jest inny – jeszcze bardziej zachowawczy, jeszcze bardziej odkrywający karty.
Genów nie ukryjesz.
Savoretti urodził się w Londynie, jednak młodość spędził generalnie w Europie. Ostatecznie jego rodzina osiadła w Szwajcarii, gdzie Savoretti uczęszczał do amerykańskiej szkoły – stąd jego "transatlantycki" akcent. Oprócz nazwiska artysta odziedziczył po ojcu Włochu zamiłowanie do typowej dla tego kraju stylistyki muzycznej. Włoskie korzenie bardzo mocno słychać właśnie na tym krążku. Mamy wrażenie, jakbyśmy słuchali starych, delikatnie odświeżonych piosenek. Coś jakby skrzyżowanie Iglesiasa seniora, z klimatami z festiwalu w San Remo.
A gdybym był Cocker'em, to co byś powiedziała?
W tym włoskim, eklektycznym anturażu znienacka pojawia się kilka piosenek brzmiących jak naśladownictwo Joe Cockera: "Better or Without Me", "Youth and Love". To na pewno ciekawsze fragmenty płyty, ale jakieś takie wciśnięte tu na siłę.
Piosenki dla każdego.
Wierzę, że ten album może się podobać. Właściwie każda piosenka może stać się przebojem. Najbardziej chyba "What More Can I Do?" – piosenka jaby z innej epoki, ale niezła. Podobnie jest z "Symmetry", to utwór w jeszcze innej stylistyce, jakby artysta przygotował ofertę dla szerokiego grona odbiorów. Ja wolę jednak mniej przebojową, przez to wyróżniającą się "Things I Thought I'd Never Do".
Stylistyczny kogel-mogel.
Mam wrażenie, że artysta pracując nad tą płytą nie do końca wiedział, jak powinna brzmieć. Pomieszanie stylistyki to rzecz tutaj ewidentna. Rzecz jasna jest tu wiele pisenek, które w określonych kręgach mogą się bardzo podobać. I zapewne mogą zapełnić stadiony. Na dowód artysta umieścił dwa nagrania koncertowe. To z udziałem Kylie Minogue jest potwierdzeniem, że artyście bliżej jest do muzycznego plastiku. Za to koncertowe wykonanie "Vedrai, Vedrai / Oblivion", jest dla mnie najciekawsze. W momencie kiedy Savoretti nikogo nie udaje, śpiewa po włosku, a aranżacja jest świetnie wpasowana w klimat, przychodzi moment, że chce się tego pana słuchać. Niestety to ostatnia pozycja na płycie. Szkoda.
7/10