Skip to content
8 sty / Wojtek

Jacob Collier – „Djesse (Vol.1)” [RECENZJA]

To brzmi jak bajka, ale za pół roku Jacob Collier skończy 25 lat! Dopiero 25, bo jeśli spojrzy się na jego dorobek, to można by podejrzewać, że ktoś manipulował przy akcie urodzenia. Jego obecność w sieci, najpierw z licznymi opracowaniami coverów, teraz interesujące tutoriale nt. harmonii pokazują, że człowiek wie, co to jest technologia.  Ale wśród tego wszystkiego jednak na pierwszym planie są liczne koncerty i wspólne granie z najlepszymi artystami. O odkryciu go przez Quince Jonesa pisałem już przy okazji debiutanckiego albumu. A ten, nagrodzony dwoma statuetkami Grammy zaostrzył nasze apetyty. Wielokrotnie zastanawiałem się, jaką drogę wybierze ten ponadprzeciętny człowiek. On sam deklarował, że dobrze mu się gra z innymi muzykami, ale nigdy nie porzuci swojego zamiłowania do samodzielności. Odpowiedzią był  chociażby klip nagrany z Beccą Stevens – w nim wszystko wykonał sam Collier. I teraz dostajemy jeszcze bardziej konkretną odpowiedź w postaci albumu "Djesse", który będzie wydany w 4 częściach w odstępach kilkumiesięcznych. Na razie część I powinna nam wystarczyć, bo muzyki jest w niej wystarczająco dużo.

Collier jest muzycznym wariatem i pokazuje nam to w każdym takcie tego krążka. Już pierwsza pozycja "Home Is" informuje, że to nie będzie muzyka lekka, łatwa i przyjemna. Artysta wykonuje ją sam przy pomocy bogatej elektorniki – jest nowocześnie i bardzo gęsto. W drugim utworze pojawia się kolejny bohater albumu, czyli holenderska  Metropole Orkestr. To formacja bardzo doświadczona. I zapracowana, bo to już ich piąta płyta w 2018 roku – za każdym razem formacja towarzyszy znakomitym artystom. Autorem aranżacji jest Jules Buckley, ten sam, który opracował znakomite tło do niedawno wydanej płyty Bokante. Jednak to, co tam udało się świetnie, tutaj na "Djesse" trochę rozczarowuje. Bo to chyba największy kłopot, kiedy współpracują ze sobą znakomici muzycy. Nie jestem pewnien, czy Buckley'owi udało się wejść do świata Colliera – samo brzmienie orkiestry, pozornie nowoczesne i eleganckie, chyba nie do końca dogaduje się z geniuszem Colliera. Wydaje mi się, że chyba czegoś jest tutaj za dużo, jakby żaden z muzyków nie chciał ustąpić. Ale być może to tylko moje wrażenie. Bo może moje oczekiwania były zbyt wysokie?

Nie można mieć jednak wątpliwości, że płyta jest ciekawa i dopieszczona, a występujący na niej liczni goście (Laura Mvula, Hamid El Kasri, Suzie Collier i Take 6)  są tylko potwierdzeniem klasy Colliera. Na krążku jak zwykle dobrze słucha się coverów, tutaj jest jakby łatwiej dla słuchacza, bo słuchanie nowoczenej oprawy znanego materiału jest na pewno atrakcyjniejsze i nie wymaga tak mocnego skupienia. I pewnie dlatego tak dobrze słucha się znakomicie opracowanego i wykonanego utworu Stinga "Every Little Thing". Podobnie jest z brawurowo wykonaną wspólnie z Take 6 piosenką z repertuaru Lionela Richie "All Night Long". 

Repertuar autorski, jak już wcześniej napisałem, wymaga od słuchacza odpowiedniego przygotowania. Najczęściej są to utwory o charakterze wirtuozerskim, w których bardziej zwraca się uwagę na trudności techniczne niż na piękno muzyki. Jednak i tutaj znalazłem perełkę – "Ocean Wide, Canyon Deep" to najpiękniejszy utwór płyty.

Już nie mogę się doczekać następnych odsłon tego projektu. Nie mam wątpliwości, że uczestniczymy w czymś niezwykłym. A znając Jacoba Colliera można się spodziewać, że w następnych częściach mogą nas spotkać niezłe niespodzianki:-)

9/10

 

 

 

Zostaw komentarz