Jazzmeia Horn – „Love and Liberation” [RECENZJA]
Jazzmeia Horn przywraca nadzieję, że można nagrywać dobre albumy jazzowe w młodym wieku. Artystka pokazuje jeszcze, że ta hermetyczna muzyka może być strawna nie tracąc nic ze swojej specyfiki, nie zamienia się w zwykłe piosenki z jazzowym podkładem instrumentalnym. No ale jakże mogło być inaczej, skoro ma się takie imię. Bo Jazzemia to nie pseudonim artystyczny, a imię noszone od urodzenia.
Tegoroczna nominacja do nagrody Grammy to wielka nobilitacja, zwłaszcza, że mówimy o zaledwie drugim albumie artystki, a za ten debiutancki również była nominacja. 29-letnia Jazzmeia Horn ciężko na swój sukces pracowała ucząc się u najlepszych, po drodze wygrywając kilka konkursów – mając 23 lata Jazzmeia wygrała międzynarodowy konkurs Sarah Vaughan, ale największy sukces wydarzył się 3 lata później, kiedy zwyciężyła w prestiżowym konkursie Theloniusa Monka. Ten odbywający się od 30 lat przegląd organizowany jest naprzemiennie w kilku kategoriach, tak więc każdego roku do rywalizacji stają przedstawiciele innego instrumentu. Oprócz wokalistów uczestniczą tu: pianiści, trębacze, saksofoniści, perkusiści i gitarzyści. W kategorii wokalnej rywalizacja odbyła się dotąd 5 razy, a jego wcześniejszą triumfatorką była Cecile McLorin Salvant, dzisiaj największa gwiazda młodej wokalistyki, zdobywczyni Grammy w roku 2016, 2018 i 2019. Jazzmaia nie powtórzyła jeszcze sukcesu swojej koleżanki, ale jestem spokojny, że najważniejsze nagrody fonograficzne dla tej artystki to jedynie kwestia czasu.
"Love and Liberation" to przykład wokalistyki na najwyższym poziomie. Bardzo podoba mi się emisja głosu artystki. Jej bezpośredni, odważny sposób atakowania dźwięku i coś w rodzaju otwartej artykulacji świadczą o wysokim stopniu wtajemniczenia w technikę śpiewania. Płyta zdominowana jest klimatami emanującymi radością, czuje się wspaniałą energię całego zespołu, są też urokliwe fragmenty liryczne. Oczywiście wszystko podporządkowane jest wokalistce, ale każdy muzyk dokłada od siebie kawałek serca, a ukoronowaniem tego muzykowania jest "Searchin'", w którym każdy instrument po kolei gra swoją świetną solówkę. Imponują improwizacje wokalne pojawiające się w kilku utworach, ale zawsze w stosunkowo krótkim fragmencie, jakby artystka wiedziała, że nagrała płytę dla szerszego kręgu odbiorców. Sztuka kompromisu. Mnie najbardziej zachwyca to, co zrobiła, oprócz wspomnianego "Searchin'", w "Green Eyes".
Przy tej płycie na pewno nie można się nudzić, bo repertuar został tak ułożony, że słuchamy go z dużą przyjemnością, czekając na kolejne niespodzianki. A chyba największą jest "Reflections of My Heart", w której wokalistce towarzyszy Jamison Ross. I tutaj ciekawostka – ten znakomity wokalista także wygrał konkurs Theloniusa Monka, ale …..jako perkusista. Tak, Ross jest uznanym instrumentalistą, grającym na płytach wielu świetnych wykonawców. Ma też na koncie nominację Grammy w kategorii wokalista jazzowy.
Najnowszą płytę Jazzemi Horn można polecić młodym słuchaczom, którzy dopiero odkrywają inne gatunki z sąsiednich ulic. Bo jeśli ktoś ma się zakochać w muzyce ciut ambitniejszej, to tutaj trafi na dobry grunt, bo ani się nie zniechęci przerostem formy nad treścią, ani nie przestraszy stopniem muzycznego skomplikowania. Nic dziwnego, że artystkę porównuje się do wielkich dam jazzu z połowy XX wieku. Wtedy jazz był sztuką użytkową, do niego się bawiono, tańczono i ogólnie relaksowano. I taka właśnie jest ta płyta.
10/10