Skip to content
20 kwi / Wojtek

Jedna osoba, dwoje artystów. Sam Smith – „Gloria” [RECENZJA]

Długo nie mogłem zrozumieć tej płyty. Pomieszanie stylistyk, sąsiedztwo piosenek dobrych z (delikatnie mówiąc) nieudanymi, to zagadka. Z jednej strony sporo niespodzianek, zaskakujący, reprezentujący różne bajki goście, ale z drugiej  strony wyraźna   niekonsekwencja. I dopiero przed chwilą, kiedy przeczytałem, że artysta oznajmił światu o swojej niebinarności, to nagle te wszystkie kropki zaczynały mi się łączyć. Bo „Gloria” jest tak samo niebinarna i nie do końca określona.

Zaczyna się dobrze, piosenki „Love Me More” i „No God” wyróżniają się nieco innym podejściem niż typowe piosenki popowe. Wykorzystywanie tutaj rozbudowanych głosów drugiego planu stanowi o wyjątkowości, ale też interesującej dziwności, bo sprytnie  skonstruowany kontrapunkt w drugiej piosence mnie zachwycił. I na tym pozytywne niespodzianki się właściwie zakończyły, bo potem, kiedy pojawiają się kompletnie przypadkowi goście, nie jest już tak miło. W „Lose You” znajdujemy się w klimatach w stylu Modern Talking, a osobny koloryt fundują goście – ich udział mocno wpłynął na całość. Myślę tu choćby o Jessie Reyez, której sztuki nigdy nie rozumiałem, a udział Kim Petras wolę zostawić bez komentarza. Szkoda, że właśnie utwór z tą wokalistką wybrano na singla. Ten okazał się sukcesem, ale chyba za mocno podgrzał apetyty fanów, którzy potem mogli się rozczarować.  Jedynie udział Eda Sheerana w zamykającej album „Who We Love” jest godny zwrócenia uwagi.

Tak jak na początku postawiono na znaczący udział  chóru, tak w środku są dwie niezłe piosenki ze smyczkami: „I’m Not Here To Make Friends” i „Six Shots”. Jednak tu też jest coś nieszczerego. Kropką na „i” jest tytułowa „Gloria”. Zamysł świetny, bo wykonanie utworu przez chór a cappella to bardzo śmiały pomysł. Gorzej, że piosenka pojawia się pod koniec płyty, po tych wszystkich muzycznych nieporozumieniach. Więc teraz jej obecność także jest przypadkowa, a pojawiające się banalne zaśpiewy artysty na tle nieźle śpiewającego zespołu to już za dużo.

Sama Smitha ciągnie go do teatralności i pewnego przerysowania, ale to nic złego, pod warunkiem, że jest się konsekwentnym. A z tym u artysty jest gorzej, po w tym albumie  pozwala sobie na tak dalekie skoki w bok, że można mieć wrażenie, że to utwory kogoś lubiącego muzyczny badziew. Po tej płycie już kompletnie nie wiem, czy Sam Smith to odważny, poszukujący artysta, czy raczej świetnie śpiewający celebryta. Tak, ewidentnie dwie osobowości.

7/10

Zostaw komentarz