Jordan Rakei – „What We Call Life” [RECENZJA]

Pięć lat na mainstreamowym rynku i cztery albumy, dorobek niezły. Zwłaszcza, że pierwszy krążek ukazał się w 2016 roku, krótko po przeniesieniu się do Wielkiej Brytanii. Co prawda wcześniej, w Autralii, Jordan Rakei próbował swoich sił na scenie muzycznej, ale tak naprawdę dopiero osiedlenie się w Londynie pozwoliło artyście wejść na właściwe tory. Bo już od pierwszego krążka wiadome było, że to muzyk niebanalny, a każdy jego album z jednej strony potwierdzał klasę, ale z drugiej jeszcze bardziej pozycjonował go w sferze nieco niszowej. „What We Call Life” też taki jest.
10 autorskich piosenek, świetnie napisanych, jeszcze lepiej wykonanych. Ta jubilerska robota widoczna jest na przykładzie singlowego „Family”, bo dopiero porównanie go z wersją akustyczną pokazuje, jaką wielką robotę wykonano tworząc ostateczne wersje studyjne. A można założyć, że wersja pierwotna, domowa, była jeszcze bardziej surowa.
„Family” to niewątpliwie jedna z ciekawszych piosenek artysty, dobrze więc, że wybrano ją na lokomotywę ostatniego krążka. Ale właściwie każdy utwór ma tutaj swój sens. Bo w „Unguarded” interesująco brzmią falsety w połączeniu z naturalnym barytonem artysty. Zresztą jego swoboda w operowaniu głosem w różnych obszarach dźwiękowych jest imponująca. Na mnie zdecydowanie większe wrażenie robi prawdziwy głos, bo falsety są ostatnio tak popularne, że można się pogubić w rozpoznawaniu wokalistów. A ta naturalna barwa jaką posiada Jordan Rakei to ciągle radość słuchania. Np. w piosence „Runaway”, gdzie głos, kompozycja i aranżacja pięknie się uzupełniają. Tu wszystko jest na swoim miejscu, tego chce się słuchać jeszcze i jeszcze.
Albo „The Flood”, z ciekawą, opartą w dużych fragmentach na ostinato basu – kolejny przykład znakomitej pracy producenckiej. To pewnie nie przypadek, że te wyraźne, znakomicie zagrane utwory otwierają i zamykają album. Warto wspomnieć jeszcze Rakei-balladzistę, bo „Clouds” i tytułowa „What We Call Life” to przykład świetnych kompozycji, które znacznie różnią się od tradycyjnych ballad. Tutaj jest dużo nowocześniej i na pewno nie tak smętnie. Można nawet dyskutować, czy to jeszcze ballady.
„What We Call Life” to chyba najciekawszy album artysty. Nadal nie mamy tutaj kandydatek na przebój, ale pewnie nie taki był zamiar. Zresztą promocja krążka też może zaskoczyć – jeden singiel to jak na obowiązujące obecnie standardy chyba nieco za mało. Bo jestem niemalże przekonany, że przy lepszej promocji te piosenki mogą być bardzo popularne. I tu wpadło mi porównanie z Michaelem Kiwanuka – twórczość obu panów to podobne rejony, obaj nagrywają artystyczne utwory, w których wyobraźnia i mgiełka tajemniczości ciągle nad nimi powiewają. Jednak to piosenki Kiwanuki są wszechobecne. Szkoda, że Jordan Rakei nie miał takiego szczęścia.
10/10