Skip to content
17 sty / Wojtek

JP Morton – „Paul” [RECENZJA]

"Paul" to szósty album artysty, ale, co ważniejsze, trzeci z rzędu wydany samodzielnie. I właściwie nie wiadomo, dlaczego JP Morton jest w Polsce raczej nieznany, bo lista jego osiągnięć jest długa. Wspomnijmy jedynie fakt, że wszystkie albumy artysty były nominowane do Grammy, a ten ostatni niedługo powalczy aż o 3 statuetki. Co prawda 13 nominacji dotychczas przerodziło się w 1 nagordę, ale przecież już sama nominacja to wystarczająca nobilitacja. I to wszystko artysta robi będąc cały czas członkiem sporo koncertującego Marron 5. Prawda, że imponujące?

Ta płyta raczej nie zaskakuje. Ciągle słyszymy Mortna jakiego już znamy, bo artysta bardzo osadził się w stylistyce kojarzonej z Wonderem sprzed lat. Może więc to, co słyszymy w XXI wieku nie jest szczególnie odkrywcze, ale nie ukrywam, że do tego artysty mam jakąś wyjątkową słabość, wiec te podobieństwa za bardzo mi nie przeszkadzają.

"Paul" to jednie 30 minut muzyki w 10 piosenkach. I może właśnie o to chodzi, żeby było krótko i konkretnie? Dla mnie to wystarczające, aby się zachwycić, bo tutaj każdy utwór przyciąga swoją ciekawą melodią, urzeka nawiązaniami do Wondera i imponuje nowoczesnym podejściem. Jest tu więc wszystko. Dużo jest też duetów, bo pojawiają się: Tobe Nwigwe, Jazzmine Sullivan, Rapsody, JoJo i Angela Rye. I właśnie duety robią tu największe wrażenie, zwłaszcza "Built for Love".

Całej płyty słucha się z przyjemnością, na luzie. Tu nie ma fajerwerków, wszystko przechodzi gładko i miło, muzyka sączy się i urzeka wieloma smaczkami. Bo oto wśród bogato, ale ciągle ze znawstwem i smakiem wykonanych piosenek, nagle autor zaskakuje nas surowym "Don't Let Go". Pomysł wykonania utworu a cappella, gdzie harmonia wspomagana jest elektroniką, jest czymś nowym.  Tak, wyobraźnia i wrażliwość to cechy, które odróżniają artystów od zawodowców.

9/10

 

Zostaw komentarz