Julia Pietrucha – „Parsley” [RECENZJA]
Swatką w poznaniu tej artystki była niezawodna Trójka – dzięki tej stacji poznałem już masę interesujących artystów. Kiedy usłyszałem tę dziewczynę, nie miałem wątpliwości, że to coś godnego przyjrzenia się, i na pewno pochodzenia zagranicznego. Szybkie odwiedzenie radiowej playlisty i odkrycie, że tą „zagraniczną” wokalistką jest Julia Pietrucha, spowodowało u mnie opad szczęki. Pierwszy, bo drugie opadnięcie, jeszcze większe, wystąpiło po poznaniu całej płyty.
Mimo pierwszego ciekawego nagrania obawiałem się, że cała płyta jest chwytem marketingowym i nie ma prawa być interesująca. Tymczasem każda kolejna piosenka pokazuje, że dziewczyna ma coś do powiedzenia. Takie albumy to u nas ciągle rzadkość. Po pierwsze – samodzielna, niemalże domowa produkcja, po drugie – nie taka, jak nas przyzwyczaiły gwiazdki, promocja; co prawda Julia Pietrucha występuje z tym materiałem na ważnych festiwalach, uświetnia telewizje śniadaniowe, ale nadal nie ma ani jednego profesjonalnego klipu. I po trzecie – sama zawartość albumu jest w naszych warunkach bardzo wyjątkowa.
Już od pierwszej piosenki, „Living on the Island”, zachwyciłem się nastrojem – beztroska, fantazja i dużo optymizmu. Tutaj jest wszystko czego brakuje większości naszym artystom, czyli luz i tzw. bezpretensjonalność. Takich piosenek słucha się z wielką przyjemnością. I ta przyjemność nie mija przy podobnych, urokliwych utworach, jak np. „Where You Going Tonight”, czy „On My Own”. Najczęściej używane w tych balladach ukulele nadaje określony klimat. Kiedy się jednak zastąpi je innym instrumentarium, momentalnie otrzymujemy inny, bogatszy klimat, tak jak to zrobiono w „We Care So Much”.
Pietrucha jako kompozytorka udowadnia, że do napisania atrakcyjnej piosenki nie jest potrzebna znajomość koła kwintowego, ale przyda się muzykalność i wrażliwość. Przecież te wszystkie utwory są skomponowane na ciekawej melodyce, jednak bez użycia wymyślnej harmonii, po prostu kilka bardzo podstawowych akordów. Na taki luksus mogą sobie pozwolić osoby bardzo zdolne. Podobnie można powiedzieć o sposobie śpiewania Julii – tutaj nie ma silenia się na wielką wokalistykę, wszystko zaśpiewane jest naturalnie i kulturalnie, bez maniery i udawania kogoś innego. Takiej klasy śpiewania, takiej autentyczności mogą uczyć się od niej wielkie „divy” naszej sceny.
Po kilku spokojniejszych utworach bałem się, że cała płyta będzie w takim właśnie klimacie, i spodziewałem się, że to co podoba się w 2-3 piosenkach, może się przy kolejnych po prostu znudzić. I tutaj Julia Pietrucha znowu zaskakuje prezentując piosenki z przymrużeniem oka, lekko pastiszowe, dowcipne i radosne. Tutaj też zmienia się instrumentarium i sposób wykonania, wzbogacenie o ciekawe głosy towarzyszące. Nad tym wszystkim góruje jednak sama wokalistka, która okazuje się niezłą interpretatorką. Co prawda jej zdolności ekspresji nie były kompletną niespodzianką- dziewczyna dużo wcześniej pojawiła się na naszej scenie jako serialowa aktorka-naturszczyk. To oczywiście nie musiało o niczym świadczyć, bo zapotrzebowanie na nowe, zwłaszcza atrakcyjne twarze jest w telewizji duże, jednak miałem okazję Julię oglądać w spektaklu teatralnym w towarzystwie profesjonalnych aktorów. Z tej próby Julia wyszła zadziwiająco dobrze, mało tego, moim zdaniem była nawet lepsza od pewnej aktorki z dyplomem.
Mimo swej świetności płyta jest trochę nierówna. Dotyczy to aranżacji robionych chyba trochę na siłę, jakby stworzono najpierw listę wszystkich spodziewanych efektów brzmieniowych, a później konsekwentnie ją realizowano. Takie podejście doprowadziło do pokazania szerokiego spektrum brzmieniowego, jednak nie zawsze do końca uzasadnionego. Ale…..taka „wpadka” to przecież nic strasznego, wszak wielu początkujących artystów popełnia znacznie gorsze błędy. Jeśli więc Julia Pietrucha zdecyduje się pozostać z muzyką na dłużej, to może się okazać, że na naszej scenie pojawiła się artystka wybitna. I na to pewnie trochę przyjdzie nam poczekać, trzymając kciuki za ten wielki, wspaniały talent!
Moja ocena: 8/10
Tylko szkoda, że pierwszy utwór to plagiat…
czego plagiat? bo nie skojarzyłem