Kękę i jego „Siara”, czyli nic nowego, a jednak nieźle. [RECENZJA]

To siódmy album artysty, więc biorąc pod uwagę doświadczenie można powiedzieć, że nic się nie wydarzyło. Jeśli jednak porównamy to z poprzednimi krążkami, zwłaszcza ostatnim, bardzo słabym „Mr KęKę”, to teraz lipy nie ma. Najnowszy materiał Kękę zatytułował swoim nazwiskiem – i to ma sens, chociaż może nieco zmylić.
To podobno najlepiej sprzedający się album artysty, recenzenci też się sporo rozpisali. Jakby było o czym. Dlatego napiszę jedynie, że to całkiem przyzwoita płyta. Tutaj głównie urzeka prawda – artysta opowiada nam o swoim Radomiu, okresie dzieciństwa i biedy. Jest rasowo i szczerze, zwłaszcza w „Mojej gwardii” i „Smutnej prawdzie”. Wrażenie może zrobić „Jednorożec”, w którym artysta rozprawia się z problemem relacji ojciec-syn. Bardzo ciekawie jest też w duecie z Sergiuszem. Ich „Legenda”, utwór dużo spokojniejszy, ale w swej prostocie bardzo przekonujący, jest tutaj perełką. Zupełnie inaczej brzmi „Tryb ON”, bo to zupełnie inne, bardzo komercyjne klimaty. Temu utworowi wróżę medialną karierę, chociaż to pozycja w tym albumie nieco przypadkowa.
Muzycznie jest przeciętnie, a sposób rapowania artysty i licznych gości to klasyka tradycyjnego nurtu gatunku. Fani artysty są na pewno zachwyceni, nowych raczej nie przybędzie. Czyli nic się nie zmieniło.
7/10