Lech Janerka – „Gipsowy odlew falsyfikatu” [RECENZJA]
Świat o nim zapomniał, ale tak wybitny artysta nie dlatego jest ikoną polskiej sceny, żeby leżeć i odcinać kupony od dawnych osiągnięć. Po 18 latach milczenia Lech Janerka nagrywa bardzo osobisty album, a muzyczny świat oszalał – data premiery, czyli końcówka roku nie uśpiła czujności wielu recenzentów, którzy uznali „Gipsowy odlew falsyfikatu” za płytę roku. Ja nie. Dlaczego?
10 utworów i 38 minut muzyki, wszystko jest zaplanowane jak dobrze zaprojektowana budowla. Każda piosenka jest nieco inna, ale łączy je klimat dekadencji, a właściwie bardziej krytycznego i autoironicznego obserwowania rzeczywistości i konsekwencja narracyjna. Doceniam oryginalność artysty i śmiałość poruszanych tematów – delikatnie, ale wyraźnie, jednak muzycznie jest to wszystko nieco przegadane, a po wysłuchaniu całego materiału niewiele w nim we mnie zostało.
Ożywiam się przy utworach z przymrużeniem oka: „I moll” i „Dupa jak Sofa” (chociaż denerwuje mnie, że fraza tekstowa refrenu nie mieści się we frazie muzycznej) . Tu jest to, czym album mógł mnie zainteresować. I nie przeszkadza mi nieco manieryczny sposób śpiewania, bo w takim repertuarze jest ona jak najbardziej na miejscu. Także muzycznie jest tu ciekawiej. Nawet w „Zabawawa” utworze o poważnych, naszych polskich sprawach jest inaczej – muzyka stoi w totalnym kontrapunkcie do tekstu, pewnie dlatego ten utwór zwrócił moją uwagę.
„Gipsowy odlew falsyfikatu” przypomina mi nieco ostatni album Spiętego, a nawet Łony, jednak tam jest bardziej spójnie i dużo ciekawiej muzycznie, a każde kolejne wysłuchanie tych krążków zachęcało do odtworzenia ich jeszcze i jeszcze raz. W przypadku albumu Janerki jednorazowy kontakt mógłby być wystarczający.
7/10