Skip to content
15 kwi / Wojtek

Lucky Daye – „Painted” [RECENZJA]

Historia tego artysty  to opowieść o wielkiej determinacji i przykład na to, że prawdziwy talent nie zawsze błyszczy od razu. Tak właśnie było, bo David Brown zadebiutował jako 19-latek w Idolu, wtedy jeszcze występował pod własnym nazwiskiem. Jego udział  był krótki, bo co prawda odkryto jego talent zapraszając do programów na żywo, ale artysta odpadł na etapie TOP 20, czyli dosyć szybko. I potem nastąpiła cisza, albo raczej powolne, zupełnie niespektakularne wchodzenie do muzycznego świata, jako wokalista towarzyszący innym artystom, ale głównie jako twórca – jego piosenki śpiewali uznani wykonawcy, m. in.: Boyz II Men, Ella Mai, Mary J. Blidge.

I dopiero po 10 latach artysta podpisał kontrakt z dużą wytwórnią wydając pod jej skrzydłami 2 mini albumy, a zaraz po tym pierwszy  „pełnoprawny” album  „Painted”. Krążek okazał się ogromnym sukcesem, bo wyróżniono go aż 4 nominacjami do nagrody Grammy. 

„Painted” to prawie godzina muzyki w 13 utworach mocno osadzonych w stylistyce R&B. Można sie spodziewać, że słyszymy tu wszystko to, co artysta zbierał przez co najmniej kilka lat. I może nie jest to materiał zwracający uwagę wielkimi hitami, ale słychać bardzo solidne rzemiosło. Lucky Daye wie o czym chce nam opowiedzieć i jak to powinno brzmieć w XXI wieku. Jego autorskie piosenki uzyskały nowe kształty dzięki współpracy z Dernstem „D’Mile” Emile II, producentem albumu, do tego stopnia, że artysta uznał go jako współtwórcę wszystkich piosenek.

Tutaj każda piosenka może się podobać, ale na pewno nie od razu, bo, jak napisałem wcześniej, nie ma utworów atrakcyjnych od pierwszego usłyszenia. Mnie przyciągnęło kilka z nich, np. „Extra”, z nawiązaniami do tanecznego R&B lat 70-tych, albo „Concentrate”, mieszająca falsety z tym prawdziwym głosem – to dla mnie najciekawszy utwór, w dodatku znakomicie zagrany. Zresztą produkcja albumu to mistrzostwo, tu nie ma przypadkowych dźwięków, wszystko brzmi świeżo i bardzo profesjonalnie. Jest jeszcze „Ready for Love”  zdradzająca miłość do Steviego Wondera, albo „Karma”, w której głosy towarzyszące brzmią jak Take 6, a wykonują je producent z dwójką mniej znanych wokalistów.  Jest jeszcze piękna, nowocześnie opracowana ballada „Floods”. No właśnie, tak mógłbym opowiadać o każdej piosence, bo niby nie ma przebojów, a jednak są perełki.

Lucky Daye pokazuje świetny warsztat wokalny – kiedy trzeba śpiewa ciekawym barytonem, ale często też używa falsetu – jest różnorodnie i atrakcyjnie. Takiej muzyki słucham z przyjemnością, ale to pewnie wina mojego gustu mocno skręcającego w takie właśnie klimaty.

9/10

Zostaw komentarz