Małach – „Proverbium” [RECENZJA]
Doczekaliśmy tak ciekawych czasów, że niemal każda polska płyta hip-hopowa szybko staje się liderem wielkości sprzedaży, często jeszcze przed premierą. To dobrze, bo w ten sposób ze świecznika schodzą popowe gwiazdki, które niczego dobrego dla naszej muzyki nie robią. Mam jednak wrażenie, że to nagłe zainteresowanie niszową dotychczas muzyką może być tylko chwilową modą. Bo tutaj wszystko jest brane w ciemno – świetnie przyjmowane są prawie wszystkie albumy, nawet takie jak ostatni krążek Małacha.
"Proverbium" było reklamowane jako reprezentant ulicznego hip-hopu. Spodziewałem się więc, że usłyszę tutaj to, co najbardziej lubię, czyli autentyzm i łobuzerstwo. A co unsłyszałem? Tanią komercję i niewyszukane pomysły.
W warstwie tekstowej Małach porusza się po obszarach tak mocno już zagospodarowanych przez jego kolegów z branży, że trudno doszukać się jakiejkolwiek świeżości – powracanie do swojego życiorysu, że nie było łatwo, że wychowała mnie ulica jest faktem, przed którym uciekać się nie powinno. Ale tak samo jak szybko mogą nudzić banalne piosenki o miłości, tak samo jest z treściami dramatycznymi, które wielokrotnie powtarzane, w dodatku w mało atrakcyjnej formie, mogą już nie robić większego wrażenia. Właściwie jedyny tekst, który mnie zainteresował to "Moment". W nim Małach opowiada ciekawą historię pokazując, że jeśli zapomni o swoim ego i skupi się na opisywaniu świata, to może być całkiem interesująco. To zresztą jeden z niewielu utwtorów wykonany samodzielnie. Do większości artysta zaprosił licznych gości (DJ Shoodee, Hice, Rufuz, Z.B.U.K.U., Kafar, Rest DIX 37, Jano PW), którzy śpiewając mają chyba uatrakcyjnić płytę. Niestety efekt jest mizerny, bo najczęściej jest tak banalnie melodycznie, że aż szkoda ciekwych pomysłów tekstowych i muzycznych. W aż 8 śpiewanych utworach bardzo prosta melodia (w tym przypadku to nie jest komplement) drażni banałem. A już takie kwiatki jak: "Co By Nie Było" i "Ciebie Szukałem", to koszmary, których nie chce się słuchać.
I szkoda, że zaproszeni koledzy zdominowali tę płytę, bo mogło być całkiem nieźle. Rozpoczyna się ciekawymi utworami: "Pierwszy Rraz" i "Styl". W tym drugim zainteresowała mnie oprawa muzyczna z żywymi instrumentami. To zresztą najciekawszy element tego krążka, bo najczęściej artyści tego gatunku korzystają ze sztucznych, laboratoryjnie spreparowanych bitów. A tutaj dzięki częstemu udziałowi instrumentów, nawet w tych słabszych momentach mimo wszystko che się tej muzyki słuchać. Szkoda tylko, że pomysł aranżacyjny nie został konsekwentnie poprowadzony. Kończąca płytę "Flegma" również należy do utworów interesujących, pewnie dlatego, że nie ma w niej śpiewania.
I pomysleć, że po pierwszym przesłuchaniu miałem o tej płycie dosyć dobre zdanie. Niestety każde kolejne spotkanie z nią oddalało mnie od zadowolenia. Obawiam się, że właśnie takie płyty robią swojemu gatukowi krzywdę, bo jeśli trafi na nią osoba do hip-hopu nie przekonana, to będzie to tylko potwierdzenie, że tego rodzaju muzyki nie wato słuchać. Na szczęście ci bardziej zorientowani wiedzą, że to jedynie drobna wpadka. Tak, nie wyciągajmy pochopnych wniosków:-)
6/10