Skip to content
25 cze / Wojtek

Marcus Miller – „Laid Black” [RECENZJA]

Marcus Miller to ważna, ale nie tak wyraźna postać światowej sceny muzycznej. Ten artysta znany jest głównie ze współpracy z wieloma znanymi muzykami, jak chociażby: Miles Davis, Aretha Franklin, Luther Vandross, Herbie Hancock i David Sanborn. Jego samodzielna kariera to muzyka do 26 filmów, 2 nagrody Grammy i aż 15 nominacji w wielu kategoriach (album jazzowy, kompozytor piosenek pop i R&B, aranżer). W 2012 roku Millera uznano artystą UNESCO za jego wkład w walkę o pokój. A warto też przypomnieć, że na dobre odkrył go Michał Urbaniak w 1975 roku. I z takimi właśnie artystami pierwszego rzędu Miller nagrał ponad 400 płyt. W tej całej artystycznej aktywności artysta znajduje czas na albumy solowe. Dziś mamy przyjemność słuchać jego 10. krążka. "Laid Black" to prawdziwa uczta dla miłośników mądrej  muzyki instrumentalnej. 

Większość materiału do tego albumu Marcus Miller nagrał ze swoim zespołem w jednym z nowojorskich studiów. Artysta zaprosił też kilku wybitnych gości, takich jak: Troy "Trombone Shorty" Andrews & Orleans Avenue, Kirk Whalum, Take Six, Jonathan Butler, czy Selah Sue. To co zwraca uwagę od pierwszych dźwięków to ogromna radość grania. Tutaj nic nie dzieje się przypadkiem – każda fraza, każde pojawienie się nowego instrumentu lub wokalisty służy do podkreślenia charakteru muzyki. Przeważają utwory radosne, z dominacją brzmienia isntrumentów dętych, a wśród nich mój ulubiony "No Limit", albo bardzo nowoczesny "Keep 'Em Runnin". Z kolei w utworach spokojniejszych artysta maluje piękne klimaty – "Sublimity 'Bunny's Dream'", "Someone to Love" i kończący album "Preacherd's Kid" to znakomcie wykonane ballady.

Nad tym calym bogactwem dzwiękowym unosi się jednak duch "szefa" całości. Marcus Miller, autor większości kompozycji potrafił wszystko świetnie zaaranżować i zmotywować znakomitych muzyków do wzniesienia się na wykonawcze wyżyny. I jeszcze spowodował, że potrafił się przedrzeć ze swoimi fantastycznymi partiami insrumentalnymi. Bo tutaj nie mamy wątpliwości kto jest największą gwiazdą – brzmienie basu Millera jest znakomitym dopełnieniem. Ten album może być lekcją poglądową dla wszystkich basistów jak można grać twórczo i niebanalnie.

Miłośnicy talentu Marcusa Millera nie będą zawiedzeni, bo usłyszą to, czego po muzyku można się było spodziewać. Namawiam jednak tych, którzy wcześniej artyty nie słyszeli, aby znaleźli czas na wejście w ten magiczny świat choćby na chwilę. Bo to nie jest płyta jazzowa, mimo że jej wydawca tak ją właśnie promuje. Dla mnie to album ze znakomitą, przekracząjąca granice muzyką instrumentalną, radosną i nieprzekombinowaną. Dla takich chwil, dla takiej muzyki warto żyć!

10/10

 

 

 

 

komentarze 3

zostaw komentarz
  1. Szymon / 12 lip 2018

    Oj, przypomniałeś mi Wojtku o tym świetnym muzyku. Uwielbiam ten tłusty basik 🙂 Rzadko zaglądam na blogi media związane z jazzem, fusion, rnb, więc jakoś w naturalny sposób Millera straciłem z oczu, ale chyba czas wrócić 🙂

  2. Wojtek / 13 lip 2018

    Dziękuję i polecam się:-)

  3. Kamil / 17 lip 2018

    O samej płycie dowiedziałem się przy okazji polskiej trasy. Bez jej przesłuchania zakupiłem bilet. Jako basista teraz słucham, analizuje i wyciągam to co najlepsze!

Zostaw komentarz