Mary J.Blige – „Gratitude” [RECENZJA]

Marry J. Blige – muzyczna łobuziara. Jej najnowszy album emanuje energią i radością, ale są też na nim piosenki spokojniejsze, liryczne. A to wszystko pod wspólnym mianownikiem nowoczesności. Jakby ta 54-letnia artystka chciała powiedzieć: zobaczcie młodzi, atrakcyjnie można grać niezależnie od wieku.
Sprytnie jest ułożona dramaturgia albumu, bo zaczyna się i kończy utworami z raperami: Fabolous, Jadakiss, Fat Joe, A$AP Ferg. Dzięki tym duetom jest energicznie i nieco agresywnie, i to właśnie te utwory mocno wpływają na nasz odbiór tego albumu. A przecież pozostałe, solowe piosenki to głównie liryka. W „You Ain’t The Only One” jest klasycznie i dostojnie – w tej pięknej balladzie słyszę jakieś podobieństwa do twórczości Steviego Wondera. Podobnie jest w „Don’t Fuck Up” i „Superpowers”. A najpiękniej jest w „Here I Am” – tutaj liryka, podkreślona jeszcze bardziej przez piękny akompaniament, osiąga swoje apogeum.
Mary J. Blidge to artystka budująca za życia swoją legendę. Jej pierwsze albumy („What’s the 411?” z 1992 roku i dwa lata młodszy „My Life”) zaliczone są przez magazyn Rolling Stone do 500 najlepszych albumów wszech czasów, a nieco później Time umieścił je w pierwszej 100. Nazywana jest królową hip hop soulu, albo po prostu królową R&B. Jej 16 albumów studyjnych to dorobek imponujący, ale to nie jedyne zajęcie artystki, która także zadomowiła się w świecie filmu grając w kilkunastu produkcjach kinowych. Ma na koncie 9 nagród Grammy, ale też nominacje aktorskie do Złotych Globów i Oscarów. Prawda, że to robi wrażenie?
10/10