Skip to content
5 lut / Wojtek

Michael Kiwanuka – „Love & Hate” [RECENZJA]

Po swoim pierwszym albumie Michael Kiwanuka zaczął być wymieniany w grupie artystów będących brytyjską nadzieją. Dzisiaj możemy słuchać drugiej płyty Michaela, i nadal możemy uważać go za nazwisko bardzo obiecujące.

Płyta „Love & Hate” to autorskie piosenki artysty. Przy kilku z nich widnieją nazwiska współtwórców (Dean Josiah Cover, Brian Burton), którzy są głównie producentami. I ta produkcja jest tutaj istotna – całość nagrana jest bardzo smacznie i stylowo. Zaczyna się świetnie, bo najdłuższym na płycie „Cold Little Heart”. Utwór jest tak ciekawy konstrukcyjnie, a przede wszystkim bogaty muzycznie, że można go nazwać suitą. Już od początku słyszymy, że Kiwanuka nie hołduje najnowszym modom. To co tutaj wybija się na pierwszy plan, to niezwykle staranne opracowanie każdego utworu. Posługiwanie się orkiestrą za pomocą świetnych aranżacji, to wyższa szkoła jazdy. Do tego ciekawy udział towarzyszącego bandu. Na tym tle trochę „oldscoolowo” brzmią chórki – zakładam jednak, że to nie przypadek, a raczej świadoma decyzja, bo dzięki temu słyszymy muzykę jakby nową, świeżą, ale przypominającą nam o tęsknocie do poprzednich epok muzycznych.

Tytułowa „Love & Hate” to piosenka interesująca na wielu płaszczyznach. Po pierwsze to dobry utwór, po drugie – ciekawie i nietuzinkowo wykonany. Mnie najbardziej urzekło połączenie ciekawej aranżacji z ostinatowymi, będącymi w kontrapunkcie chórkami. Takie piosenki są dla mnie potwierdzeniem klasy samego artysty, ale też wyobraźni producentów, którzy potrafili wydobyć i jeszcze bardziej podkreślić piękno utworu.

Inne ciekawe piosenki, jak „Black Man In A White World” mogą się podobać dzięki połączeniu prostych melodii z przemyślaną aranżacją, w której nowoczesne brzmienie przeplata się z klimatami sprzed lat. Pod koniec albumu artysta trochę zwolnia, proponując utwory skromniej opracowane. I to pewnie także nie przypadek, a świadoma decyzja producentów. W niektórych z ostatnich nagrań artysta bardzo przypomina mi Joe Cocker’a. Nie jestem zwolennikiem porównywania i szufladkowania artystów, jednak tutaj podobieństwo jest mocne. Zresztą podejrzewam, że chyba żaden początkujący artysta nie pogniewa się jeśli porównuje się go do ikony muzyki, bo to mimo wszystko bardziej komplement niż obelga.

Swoje egzotyczne nazwisko artysta odziedziczył po pochodzących z Ugandy rodzicach. Sam artysta jest rodowitym Brytyjczykiem i właściwie muzycznie nie ma nic wspólnego z korzeniami przodków. Z drugiej jednak strony, w jego muzyce słyszę się coś innego, trudnego do zdefiniowania. Czy ma to podłoże dziedziczenia innego rodzaju wrażliwości muzycznej, czy może jest to tylko zasugerowanie się wyglądem artysty, to już chyba jedynie mój problem:-)

Moja ocena: 8/10

Zostaw komentarz