Skip to content
26 lis / Wojtek

Michael Kiwanuka – „Kiwanuka” [RECENZJA]

Swoją trzecią płytą Michael Kiwanuka potwierdził, że nie jest jednosezonową gwiazdką, że ma coś do powiedzenia i w dodatku ma już tak charakterystyczny styl, że nie można go z nikim pomylić.

Na początku kariery doradzano mu, aby wymyślił sobie pseudonim, bo to nazwisko takie trudne i w ogóle nieartystyczne. Kiwanuka się nie poddał. Dziś jego nazwisko jest bardzo znane i właśnie dzięki swojemu egzotycznemu pochodzeniu charakterystyczne. Swój trzeci album, jakby dla przypomnienia tym wszystkim niedowiarkom, artysta zatytułował swoim nazwiskiem, a dla podkreślenia dumy ze swoich ugandyjskich korzeni na okładce jest on sam. Prawda, że odważne?

Płyta "Kiwanuka" to 14 autorskich piosenek, w których artysta tworzy logiczną, wciągającą opowieść. Wszytko zostało wpisane w stylistykę lat 60. i 70. ubiegłego wieku i to do tego stopnia, że momentami możemy odnieść wrażenie, że słuchamy materiału z tamtych czasów. Na szczęście w tym sentymentalnym podejściu sporo jest nowoczesności, ale w takim stopniu, aby ona nie dominowała. To zapewne zasługa producenta Dangera Mouse, tego samego, który współtworzył poprzedni album Kiwanuki.

Właściwie w tym materiale trudno wyróżniać osobne piosenki, bo nie to jest tutaj najważniejsze. Tu głównie ważny jest styl. Ale nawet tutaj, chcąc nie chcąc, niektóre utwory się wyróżniają. Moją uwagę zwróciły 3 piosenki:  "Final Days", "Solid Ground" i "Light". I to pewnie nie przypadek, że wszystkie umieszczone są na końcu płyty. A na drugim biegunie emocji jest utwór "Hero", bardzo olschoolowy, w klimacie pieśni zaangażowanych sprzed 50 lat. To podobieństwo jest jak najbardziej adekwatne – bohaterem piosenki jest działacz społeczny Fred Hampton.

Na poprzedniej płycie był utwór, który niespodziewanie, prawdopodobnie też ku zaskoczeniu samego artysty, zaczął żyć swoim życiem. Myślę tu o "Cold Little Heart", który został wykorzystany w znakomitym serialu "Wielkie kłamstewka". I tutaj ciekawostka – wszyscy polscy recenzenci są zgodni, że na najnowszej płycie takiego przeboju nie ma. A ja uważam, że jest. Bo po pierwsze – hitem nie musi być to, co nam się podoba, a raczej to, co zostało odpowiednio wykorzystane, ograne, wypromowane. A moim kandydatem na wielki hit jest piosenka "Piano Joint". W tej ciekawej historii z pięknie rozwijającą się dramaturgią jest głębia, mądrość, no i fenomenalna aranżacja – pomysł rozpoczęcia z samym fortepianem, brzmiącym jak domowe pianino,  aby w punkcie kulminacyjnym wesprzeć się orkiestrą, to czysta poezja! 

Swoim najnowszym krążkiem Michael Kiwanuka potwierdza, że cały czas idzie w tę samą stronę. Jego artystyczny rozwój jest interesujący. I może to nie jest nazwisko, które będzie przyciągało stadiony, ale na pewno na tyle interesujące, aby się z nim zaprzyjaźnić.

8/10

 

Zostaw komentarz