Must be the ŻENADA
Finał 10 edycji Must Be The Music miał być wielkim wydarzeniem. Zaczęło się przecież bardzo obiecująco: mnósto świetnych wykonawców na castingach, przegląd zdolnej nieodkrytej muzycznej Polski. Koncerty półfiałowe były kwintesencją wcześniejszych prezenatcji – zostali głównie ci rzeczywiście najlepsi. W końcu finał….i jego żenujące, aczkolwiek nie za bardzo dla mnie zaskakujące, zaskoczenie. 😳
W tym kocercie wystąpili głównie ci, którzy podobali mi się wcześniej, więc spodziewałem się bardzo wysokiego poziomu. Na drodze do szczęścia stanęli chyba organizatorzy, bo wszyscy wykonawcy prezentowali swoje utwory z wcześniejszych występów. W ten sposób niektórzy wykonawcy byli mniej ciekawi – okazuje się, że to co jest świetne na 1 lub 2 razy, już za kolejnym powtórzeniem po prostu nurzy. W całej stawce podobało mi więc jedynie 2 wykonawców. Ale nie o ilość tutaj chodzi.
Jak zwykle zachwycił mnie zespół Hope. O tej formacji mówi się różnie, że przerost formy nad treścią, że za dużo hałasu, że to wszystko już było. Mnie takie wyrażanie swoich emocji na scenie bardzo odpowiada. Mam nadzieję, że program pomoże tej kapeli, bo to bardzo ciekawy wykonawca. Najbardziej ucieszyłem się, że również publiczność lubi ten rodzaj grania, bo ich awans do ostatecznej rundy dawał nadzieję, że wygra interesująca kapela. Niestety, w ostatnim etapie publiczność głosowała inaczej. Szkoda, że program wygrał Conrado Yanez, absolutnie najgorszy wykonawca. Od początku jednak było jasne, że w programach dla mas brany jest pod uwagę czynnik „urzekła mnie twoja historia”. I to właśnie tutaj zdecydowało. A feee. Brzydzę się tym wynikiem. 😳
Dla mnie najciekawszy był zespół The Lions. Ich pomysł na muzykę, a przede wszystkim sposób w jaki to robią, to najwyższy poziom wtajemniczenia. Wiem, że to nuzyka nie dla każdego, do mnie jednak trafia wyjątkowo. Szkoda, że zespół nie zyskał uzanania w głosach widzów. Dobrze jednak, że kapela miała szansę się pokazać, bo jestem przekonany, że dla takich produkcji jest u nas miejsce. I teraz tylko należy poczekać, czy polski słuchacz jest już gotowy na muzykę trochę ambitniejszą, czy mimo wszystko pozostanie wierny gwiazdom pokroju Sylwii Grzeszczak albo Eweliny Lisowskiej?
A tak w ogóle, to z przerażeniem przyjmuję informacje, że ten program cieszy się dużo mniejszą popularnością niż The Voice of Poland. To jest tylko dobitne potwierdzenie prawdy wygłaszanej przez inżyniera Mamonia z „Rejsu”, że najbardziej podobają nam się piosenki, które już znamy. Może więc decydenci w Polsacie wydadzą zakaz wykonywania w programie piosenek autorskich? Bo przecież tu o oglądalność idzie, a nie o jakiś wydumany poziom artystyczny