Natalia Nykiel swoim „Regnum” zaprasza na jarmark różności. [RECENZJA]

Kiedy zacząłem słuchać tego krążka, przeraziłem się. Bo o to słyszę, że artystka, którą utożsamiałem z muzycznym populizmem, nagrała coś interesującego. Co prawda EP-ka sprzed 2 lat mogła sygnalizować, że Natalia Nykiel przeszła ciekawą drogę rozwoju i jest już zupełnie inną, dużo ambitniejszą wokalistką. Ale niestety, im dłużej słucha się „Regnum”, to coraz wyraźniej słyszy się zamiłowanie do stylistycznego bałaganu.
Zaczyna się nieźle. Pierwszych pięć piosenek to nowoczesne, dobrze nagrane i wykonane utwory. To kompletnie nie moja bajka, ale bez wstrętu mogę tego słuchać. Najbardziej podoba mi się „P.R.I.D.E.”, ale wrażenie robią też inne piosenki, szczególnie te, które próbują o czymś ważnym opowiadać, jak „Królestwo” i „Tu nie ma fobii”. W połowie albumu następuje przełom – artystka prowadzi nas w inne obszary. Najpierw dwie piosenki, jakby żywcem wyjęte z repertuaru Blue Cafe („Epoka X” i „Urok”), a zaraz potem creme de la creme – „Atlantyk”, piosenka w stylistyce country. I nawet gdyby ktoś chciał potraktować to jak zabawę, na zasadzie zaskoczenia i odświeżenia całego materiału, to artystka głośno krzyczy, że tak nie jest. Bo ta piosenka nawet nie ma żadnej cechy puszczenia oczka, ani elementów zaskoczenia, to typowe country z krwi i kości. A już ewidentnym gwoździem do trumny jest pojawienie się piosenki jeszcze raz, na zakończenie albumu. Tym razem po angielsku, w dodatku z innym tytułem – piosenka, którą wcześniej słyszeliśmy jako „Atlantyk”, teraz nazywa się „Ocean”. Niebywałe!
I nawet nie pomaga duet z Piotrem Roguckim w „Liście za widnokrąg”. Jeśli sam pomysł spotkania się obojga artystów jest niezły, to jednak to, co dzieje się w aranżacji pod koniec piosenki, tym tanim patosie i rozsypywanych cekinach pokazuje, że Natalia Nykiel wraca tam, skąd przyszła. Ale spokojnie, założę się, że wielu fanów będzie zachwyconych, a koncerty będą się sprzedawały jeszcze lepiej. No cóż, taki mamy klimat.
6/10