Nnenna Freelon – „Time Traveler” [RECENZJA]

To dwunasty album tej bardzo doświadczonej artystki. Byliśmy ciekawi jak teraz brzmi, bo ponad 10 lat przerwy mogło sugerować, że to już koniec. Ale nie, Nnenna Freelon wraca w świetnej formie, w dodatku sama produkuje i pod swoim nazwiskiem wydaje album „Time Traveler”. Nagrania trwały ponad 2 lata – w trakcie, po 40 wspólnie spędzonych latach, zmarł mąż wokalistki, znany architekt Philip Freelon. I pewnie ten fakt także wpłynął na dramaturgię wielu wykonań, bo w każdej piosence czujemy na zmianę radość, albo nostalgię. Ale w każdej z nich czujemy się jak podczas intymnego wyznania.
Na płycie znalazło się 11 piosenek, głównie coverów, w tym tak znane, jak: „I Say a Little Prayer”, „A’int No Mountain High Enough”, czy „Moon River”. Akurat ta ostatnia wykonana jest bardzo interesująco, ale generalnie są to interpretacje, które wpadają do olbrzymiego worka dobrych coverów. Szkoda, że nie ma tu więcej utworów, jak tytułowy, autorski „Time Traveler”, bo w takim repertuarze artystka brzmi bardziej interesująco, a mały zespół wykonawczy jeszcze bardziej podkreśla intymność. Szczególne wrażenie robi sposób nagrania piosenek „Time in a Bottle” i „Time After Time”. Dopiero teraz odkrywam, że te trzy piosenki mają wspólny mianownik, wszystkie w tytule mają słowo „time”. Pewnie zbieg okoliczności, a jednak. Coś w tym jest.
Już sam fakt znalezienia się tego albumu na liście nominowanych do nagrody Grammy jest ogromnym wyróżnieniem. Jednak kiedy znamy pozostałe krążki jazzu wokalnego, to materiał Nnenny Freelon wypada ubogo. Bo to dobrze wykonany materiał, ale jednak zachowawczy i nieco wtórny. Dla jednych to może być nawet zaleta.
8/10