Skip to content
11 kwi / Wojtek

Paulina Przybysz – „Insides” [RECENZJA]

Jeśli prześledzimy karierę Pauliny Przybysz szybko zauważymy, że artystka lubi kiedy ma „pod górkę”.  Najpierw na jej talencie nie poznali się w Idolu, ale zaraz szybko po tym, razem z siostrą  Natalią założyła zespół Sistars. I kiedy formacja miała się znakomicie, koncertowała, nagrywała i była na ustach całej branży, panie postanowiły rozwiązać zespół i zacząć robić kariery solowe. Od początku Natalia stała się tą bardziej rozpoznawalną, dla mnie to jednak Paulina była uosobieniem artystycznych poszukiwań. Jej każda nowa płyta czymś zaskakiwała, najczęściej były to kroki bardzo odważne, jakby artystka stawiała wszystko na jedną kartę. Teraz to już skok „na główkę”, bo „Insides” to zupełnie, nowe, zaskakujące obszary.

Do tego albumu artystka wybrała piosenki znane, niektóre nieco zapomniane, klasyki jazzu i soulu. Do wykonania tego ambitnego repertuaru zaprosiła dwóch muzyków zespołu EABS – Marek Pędziwiatr i Olaf Węgier wkładają tutaj swoje serc, aby ten materiał brzmiał dobrze.  Do składu dodano jeszcze troje muzyków: Tymona Kosmę, Krzysztofa Baranowskiego i Wiktorię Jakubowską. Niektóre utwory wykonane są raczej ciężko w warstwie instrumentalnej, co pewnie nie pomaga słuchaczom, którzy nie często słuchają takiego repertuaru. Szkoda, bo w jednym z wywiadów artystka wyrażała nadzieję, że ta płyta zainteresuje przeciętnego słuchacza. Wydaje mi się, że raczej nie, właśnie ze względu na te nieco za ambitne aranżacje, bo już otwierający album utwór ”Naima” rzuca słuchacza na głębokie wody. Później podobnie jest z „Door of the Cosmos”, znanym utworem instrumentalnym, do którego artystka napisała tekst. To mogła być bardzo interesująca propozycja, ale chyba trochę instrumentalnie przedobrzona. Za to „Salt Peanuts” Gillesbiego, również pierwotnie instrumentalny i tutaj także z tekstem artystki broni się znakomicie, bo to odważne i nowoczesne odczytanie utworu.

Niefortunny układ utworów sprawia, że do tych ciekawszych musimy dotrzeć, jak na przykład do „I Cover the Waterfront”. Utwór należy do tych ambitniejszych, ale wykonany jest z dużym smakiem i klasą, że może zainteresować każdego. Zaskakujące jest tu włączenie współczesnej piosenki „Retrograde” Jamesa Blake, która w sąsiedztwie „(Sittin’ On) The Dock of the Bay” Otisa Reddinga brzmi brzmi jeszcze bardziej autentycznie – okazuje się, że piosenki z różnych epok można doprowadzić do wspólnego mianownika. A ozdobą albumu jest dla mnie „God Bless the Child”. Ta piosenka, znana z wykonania Billie Holiday, teraz brzmi zupełnie inaczej, nowocześnie i świeżo.

Ta płyta nie jest jednorodna, są miejsca, które mogą odstraszyć, ale byłbym niesprawiedliwy nie doceniając tego albumu. Nagrać taki materiał, w dodatku tak odważnie go wykonać, to wielka klasa!

8/10

 

 

Zostaw komentarz