Skip to content
20 maj / Wojtek

Pentatonix- PTX,Vol. IV [RECENZJA]

Nigdy nie ukrywałem, że Pentatonix do moich ulubionych zespołów wokalnych nie należy. I to mimo, że akurat ta dyscyplina jest moją ulubioną. W związku z tym mój próg bólu jest niższy, bo już sam fakt, że słucham zespołu wokalnego daje mu duży kredyt. Kiedy się pierwszy raz zetknąłem z Pentatonix zawaliły mi się dotychczasowe wyobrażenia o śpiewaniu zespołowym. Bo to inne, mniej klasyczne i nie tak pieczołowicie opracowane śpiewanie. Pomyślałem, że to widocznie znak czasów, do których jeszcze nie dobiegłem, dlatego zespół tak bardzo jest popularny, głównie w internecie.

Na płycie PTX, Vol. IV znajduje się siedem piosenek i dobrze, że tylko tyle, bo więcej bym pewnie nie zniósł. Nie mogłem uwierzyć, że doświadczony i bardzo popularny zespół potrafi wykonać taką popelinę. Już samo zabieraniae się za absolutne ikony muzyki XX wieku zobowiązuje. Każda z tych piosenek jest głęboko zakorzeniona w naszych sercach. I każda z nich znana jest z setek nowych wykonań. Pozornie nietykalną „Bohemian Raphsody” kilku artystom udało się wykonać interesująco, ale zupełnie inaczej niż oryginał. Tymczasem Pentatonix postanowił wykonać piosenkę w wersji 1:1. Mało tego, w ten sam sposób potraktował warstwę instrumentalną, w tym, o zgrozo, solowe partie improwizowane. W konsekwencji słyszymy koszmar, o którym chciałbym szybko zapomnieć. Szokiem jest, że nawet partie wokalne w czterogłosie zespół wykonał znacznie gorzej od Quinn, który przecież nigdy nie miał ambicji zespołu wokalnego. To co w oryginale jest urokliwe i perfekcyjne, tutaj jest kulawe i najzwyczajniej w świecie nieczyste, w dodatku zaśpiewane z dancingową manierą. Koszmar! Za takie wykonania twórcy i wykonawcy piosenek mają podstawy, aby wytoczyć proces o zniesławienie. Takich rzeczy się po prostu nie robi, bo to i nieeleganckie, i po prostu tandetne. To samo można powiedzieć o wersji „Imagine”. Co prawda są tu ciekawe pomysły aranżacyjne, ale zabrakło precyzji wykonawczej, dzięki temu ten świetnie zaprojektowany budynek, w wyniku fuszerek budowlanych i fatalnego nadzoru chwieje się i straszy.  No i dołożono jeszcze kiczowaty klip – wszystko na zasadzie: „nie rozumiesz o co chodzi w tej bardzo znanej piosence? ok. to my ci podpowiemy”.

Na tej epce są jedynie 2 utwory, których jestem w stanie słuchać.  Pierwszy z nich, „Can’t Help Falling in Love”, to piosenka wykonana mądrze i z pokorą. Niewyszukana, ale solidna harmonia świadczy o wrażliwości zespołu. Okazuje się, że jednak można zaśpiewać przyzwoicie. Niestety nawet tutaj zdarzają się manieryczne „podjeżdżania” dźwiękiem, co nie najlepiej świadczy o wrażliwości wokalistów. Podobnie jest z „Take On Me” – ciekawa harmonia zakłócana nieczystościami. Nie mogę zrozumieć, jak w nagraniach studyjnych można do tego dopuścić?

Nie chciałem się już więcej pastwić nad zespołem, ale nieuczciwością byłoby pominięcie „Over the Rainbow”. Ta piosenka znajduje się w światowej czołówce nowych wykonań. I z tą świadomością należy podchodzić do piosenki – że chcę ją wykonać nie dlatego, że mi się podoba, ale po to, aby zaprezentować coś oryginalnego. Bez takiego założenia wpiszemy się w setki wykonań i bezdyskusyjnie stracimy wiarygodność artystyczność. Pentatonix wymyślił, że wykona piosenkę naturalnie, imitując nawet charakterystyczny akompaniament. Wepchnął jednak kilka charakterystycznych fragmentów innych wykonań, jak w 2:38 zawieszenie harmoniczne autorstwa Evy Cassidy. Tutaj manieryczność wokalistki, „podjeżdżanie dźwiękiem”, ale przede wszystkim nieczyste wykonanie oktawy rozpoczynającej piosenkę, to grzechy niewybaczalne.

I może nie byłoby w tym nic niezwykłego, bo przecież złe nagrania zdarzają się w każdej szerokości geograficznej i każdego roku. Niepokoi mnie jednak, że płyta osiąga dobre wyniki sprzedaży, a pomagają w tym liczni recenzenci rozpływający się nad maestrią zespołu. Czegoś tu nie rozumiem.

3/10

Zostaw komentarz