Renata Przemyk – „Boogie Street” [RECENZJA]
Właściwie nigdy nie byłem wielkim miłośnikiem twórczości Leonarda Cohena. Za to od początku interesowało mnie to co robiła Renata Przemyk. Jej każdy album pokazywał mądrą drogę rozwoju, a przecież sam debiut był już tak imponujący, że mogłoby wystarczyć. Co mam więc zrobić z połączeniem tych dwóch światów? Ano zanurzam się. Jednak….z taką pewną dozą ostrożności. Pierwsze przesłuchanie albumu przeżyłem i nawet mi się podobało, ale coś mi nie grało – niby Przemyk w swojej najlepszej formie, niby ładne piosenki, ale coś tu nie brzmi jak powinno. Zacząłem więc grzebać…i wygrzebałem. I dopiero po odrobieniu lekcji mogę tę płytę odbierać tak, jak się powinno.
Płyta „Boggie Street” to piosenki ze spektaklu pod tym samym tytułem wystawionego w Teatrze Starym w Lublinie. Wiadomo, że piosenki do spektaklu dramatycznego wybiera się trochę inaczej, i także inaczej się je opracowuje – tu musi być jakaś dramaturgia, jakaś linia prowadzona przez reżysera. Dlatego czasami interpretacja konkretnego tekstu może być inna niż wynikałoby to z samego tekstu. Piosenki wybrane do tego przedsięwzięcia to utwory dla mnie kompletnie nieznane. Dopiero po poznaniu polskich wersji posłuchałem ich w brzmieniu oryginalnym. I tutaj największe zaskoczenie – to co słyszymy w wykonaniu Renaty Przemyk, to wierne odtworzenie linii melodycznej Cohena, jednak często są to w swoim ostatecznym kształcie trochę inne piosenki. Właśnie to jest największe mistrzostwo. Oczywiście duża tutaj zasługa samej wokalistki, która jest tak charakterystyczną i sugestywną interpretatorką, że mamy prawo wierzyć, że to jej piosenki. Chyba jeszcze większymi autorami sukcesu są panowie, którzy jeszcze wcześniej zetknęli się z materią. Daniel Wyszogrodzki jako autor przekładów poradził sobie znakomicie, ale co tu dużo gadać, to przecież tłumacz-instytucja. Spod jego pióra wyszły polskojęzyczne wersje wielkich hitów, m.in.: „Koty”, „Taniec wampirów”, „Les Miserables” i „Mamma Mia!” No i Wyszogrodzki jest ojcem tego sukcesu, bo jako inicjator spektaklu prowadził rozmowy z Cohenem na etapie przygotowań do spektaklu. Szkoda, że artysta nie doczekał premiery, bo jestem przekonany, że mógłby być zadowolony. Z kolei Krzysztof Herdzin wziął się za stronę muzyczną i zrobił to jak zwykle po mistrzowsku. Wiele utworów zmienił stylistycznie, innym nadał nowego znaczenia. Mnie szczególnie zachwycają smaczki zmiany harmonii i bardzo interesująca partia fortepianu. Przykładem mistrzostwa jest tytułowa „Boggie Street” występująca na początek i zakończenie spektaklu. Obie wersje, z uwagi na swoją rolę w dramaturgii spektaklu, są inaczej zaaranżowane, więc można odnieść wrażenie, że to 2 różne piosenki. Szkoda tylko, że zabrakło pomysłu na głosy towarzyszące, bo tzw. chórki brzmią najczęściej banalnie, będąc w stosunku do warstwy instrumentalnej w sporym dysonansie. A może jest to celowe dla podkreślenia zwykłości tych niezwykłych utworów? Bez obejrzenia całego spektaklu trudno tutaj się wymądrzać, jednak słuchając samej ścieżki dźwiękowej, bo tylko ta jest na płycie, można odczuwać małe rozczarowanie.
Jak na widowisko muzyczne przystało rządzą tutaj piosenki. Jest w nich cała paleta stylistyczna – jedne są liryczne, inne dowcipne, a nawet pojawiają się elementy piosenki biesiadnej. Jedna z piękniejszych, „Na pocałunków dnie”, gości już na listach przebojów. Spodziewam się, że podobny los może spotkać znakomite i świetnie wykonane: „Ponad mrokiem rzek”, „Listy” i „Sama miłość”. Głównie dla tych 4 utworów płyta ma dla mnie sens.
Tego albumu słuchałem już tyle razy, że na jakiś czas muszę go odłożyć, żeby nie przegrzać. Jest to dla mnie rarytas. Tak się składa, że w ostatnich tygodniach słuchałem 2 innych płyt z coverami (Anna Maria Jopek, Marta Król) i dopiero po albumie „Boogie Street” jestem usatysfakcjonowany. Bo jeśli wykonywać obcy repertuar, to właśnie tak!!!
Moja ocena: 8/10