Sam Henshaw – „For Someone Somewhere What Isn’t Us” [RECENZJA]
Pisząc o albumach zakładam, że będę to wyłącznie te studyjne, jednak czasami robię wyjątek – niektóre EP-ki i płyty koncertowe są tak interesujące, że nie mogę się oprzeć. Tak jest właśnie teraz, bo Sam Henshaw zachwycił mnie swoim debiutem, teraz, po dwóch latach wydaje krótki, 6-utworowy album. Najpierw wysłuchałem go z ciekawości, a potem wielokrotnie do niego wracałem. Z dużą przyjemnością.
Na czym polega siła tego materiału? Nie ma tu piosenek, które szybko staną się przebojami, ale w każdej z nich jest coś interesującego. Weźmy np. „Under God”, z luzem i dystansem, ale głównie dużą umiejętnością napisania dobrej piosenki. Jej wykonanie to kolejny dowód klasy. Moją ulubioną piosenką jest „Water”, wykonana w podobnym, radosnym klimacie, ale aranżacyjnie dzieje się tu sporo, nie ma frazy, w której nie jesteśmy zaskakiwani jakimś smacznym drobiazgiem, a rozpoczynający utwór fortepian, a potem ciekawe dęciaki, to zupełnie inna jakość.
Ten stanowczo za krótki materiał kończy się nieco innym, spokojnym i inaczej zaaranżowanym utworem „The Cafe”. Artysta pokazuje, że gra w nim wiele różnych kolorytów, nie zamyka się na jeden klimat, ale zawsze jest nowocześnie i z dużą kontrolą, aby nie przesadzić.
10/10