Carlos Santana – „Blessings and Miracles” [RECENZJA]

Jeśli komuś trzeba przedstawiać Carlosa Santanę, to znaczy, że melomanem raczej nie jest, najwyżej bardzo przeciętnym odbiorcą muzyki. Bo Santana to legenda, jeden z ważniejszych gitarzystów XX wieku. Ten urodzony w Meksyku muzyk to żywa legenda, mimo swoich 74 lat dalej koncertuje i nagrywa, a wydany niedawno album to 26. studyjny krążek artysty.
Tytuł albumu jest tu nie bez znaczenia: „Blessings” to błogosławieństwa losu, że artysta tak długo może cieszyć się dobrym zdrowiem i ciągle tworzyć, a „Miracles” to cuda, prawdopodobnie odnoszące się do sytuacji pandemicznej, w której artyście udaje się nagrać tak dobry materiał. Wszystko dzieje się zdalnie, i może to też przychylność losu, że dzięki temu Santanie udało się zaprosić do współpracy tak wielu znakomitych artystów. Mamy tu gwiazdy: Kirka Hammera, gitarzystę zespołu Metallica i Chicka Corea – ten drugi sprawia, że nagranie z jego udziałem bardzo się wyróżnia. Ważną rolę odrywają tu też goście nieco mniej znani, reprezentujący bardzo różne stylistyki, jak m. in.: Chris Stapleton, Rob Thomas, Steve Winwood i Diane Warren. Większość gości to artyści wielu talentów: piszą piosenki, są producentami, ale sami też sporo koncertują. Taki zestaw współpracowników musiał przełożyć się na to, co słyszymy.
No właśnie, to, co słyszymy to istna mieszanka. Przeważają utwory radosne, w których energia gospodarza i jego gości wybijają się na pierwszy plan. Takie typowe dla Santany hity. Pewnie dlatego wyróżniają się tu utwory nieco spokojniejsze, jak „She’s Fire” ze wspomnianą Diane Warren i świetnym udziałem rapera G-Eazy. Ciekawa jest także piosenka „Breathing Underwater”, pięknie zaśpiewana przez córkę artysty, Stellę Santana. A najciekawszy jest jedyny utwór instrumentalny „Song for Condy”, co potwierdza, że Santana to muzyk, który w takiej muzyce czuje się najlepiej.
8/10