Sarsa bez maski – „ *jestem marta” [RECENZJA]
Jeśli ktoś się zastanawiał kim jest Sarsa, to teraz jest dobra okazja. W swoim szóstym albumie artystka zdejmuje maskę, a przedstawiając się prawdziwym imieniem decyduje się na swoisty coming out. Słuchamy osobistych, słodko-gorzkich wyznań. Jest prawdziwie i nowocześnie. Cała ona.
Sarsa szybko zdobyła naszą scenę. I to nie tylko jako wokalistka. Jej debiutancki krążek stał się w Polsce wydarzeniem, ale później, kiedy można już było nieco spokojniej zająć się muzyką, artystka rozwinęła skrzydła, a jej umiejętności kompozytorskie, również dla innych artystów, a także dla filmu, dały Sarsie szacunek środowiska. Bo artystka wie jak napisać dobrą piosenkę, a przy okazji trzymać niezły poziom wykonawczy. Znakiem charakterystycznym wokalistki jest emisja mocno osadzonego głosu, ale też ciekawa artykulacja – typowe legato wokalne często jest wykonywane z akcentowaniem każdego dźwięku, coś w rodzaju skrzypcowego detache.
Każda piosenka może być atrakcyjna w radiu, ale materiał w całości brzmi pełniej. Największe wrażenie robią na mnie: „za stróżem” i „księżyc”- piosenki o rzeczach ważnych, nagrane nowocześnie i w przystępnej formie. Ta druga piosenka jest zresztą singlem, podobnie jak świetna „jprdl” z udziałem Piotra Roguckiego. Można przyjąć, że jej wokalni goście (tutaj także w utworze „balet” Zdechły Osa) to zasada wzajemności – Sarsa od czasu do czasu pojawia się na albumach innych artystów. I nigdy nie zawodzi.
I jeśli często, słuchając innych polskich artystów, zastanawiam się nad ich gustem muzycznym, to w przypadku Sarsy nie mam wątpliwości, że wie jak powinna brzmieć nowoczesna muzyka. Bo jeśli to nie do końca moja bajka, to tego albumu słuchałem z zainteresowaniem i podziwem, jak bardzo artystka rozwinęła się i dojrzała.
8/10