Skip to content
18 maj / Wojtek

Sławek Uniatowski – „Metamorphosis” [RECENZJA]

Kazał  długo czekać na swój debiutancki krążek. Czy warto było tak długo zwlekać z debiutem?  Sławek Uniatowski wystąpił w Idolu w 2005 roku, dochodząc do finału. Dziś nikt już nie pamięta żadnego uczestnika, ani nawet zwycięzcy. Uniatowski jakoś ten czas przeżył, od czasu do czasu przypominając publiczności o swoim istnieniu. I kiedy można już było spekulować, że tak będzie dalej, nagle otrzymujemy debiutacką płytę.

Pierwsze wrażenie po wysłuchaniu ulbumu to wielki profesjonalizm. Uniatowski pozycjonuje się jako sprawny muzyk, śpiewając bardzo dobrze technicznie, z dużą muzykalnością i znajomością sztuki wokalnej. Jego kompozycje są perfekcyjne konstrukcyjnie, posiadają dobre, wpadające w ucho melodie. Bardzo ciekawe są aranżacje, bogate i wielowarstowe. W tym wszystkim jednak słychać głównie świetnego rzemieślnika. Patrząc na wartość arystyczną, to jest tutaj nineco gorzej. Te piosenki są nieco wtórne, brzmią jak wykorzystywanie tego, co już wcześniej słyszeliśmy. Obawiam się, że stylistycznie Uniatowski zatrzymał się na mimionej epoce – takie piosenki i takie brzmienia były mocno eksloatowane kilkanaście lat temu. Dziś nie robią większego wrażenia.

Trochę dziwi mnie sam dobór repertuaru. Pomieszanie piosenek anglojęzycznych z utworami śpiewanymi po polsku tworzy mieszankę niespójną. Coś jak włożenie do jednego naczynia różnych składników, które nie mają prawa skończyć się dobrą potrawą. Rzopoczynający album "Tell me who youn are" jest piosenką atrakcyjną, ale tak wtórną, że aż szkoda, że cała praca w osiągnięcie świetnych efektów brzmieniowych została zmarnowana. Paradaksolnie jednak mimo wszystko ciekawsze są piosenki śpiewane po angielsku. Mają wszystko co powinien mieć dobry utwór, ale w całości prezentują się jak idealny reperuar na elegancki bankiet z tańcami – są tu wolne i szybkie, lekko latynoskie i przytuylańce. Na mnie największe wrażenie robi "Someone somoehow". Jej tajemniczość podkręcona znakomitą aranżacją wyraźnie wyróżnia się na tle pozostałych, bardzo komercyjnych piosenek.

Na pewno podobać się może singlowa "Honolulu". Wydaje mi się, że gdyby piosenka pojawiła się w naszym eterze 10 lat temu, to mogłaby być przebojem. Dziś takie utworys są już lekko passe. Zresztą przy piosenkach polskojęzycznych zrozumiałem, dlaczego wielu wokalistów tak chętnie śpiewa po angielsku. Na tej płycie wszystkie piosenki mają tak banalne teksty, że na pewno lepiej jest słuchać tych z tekstem, którego nie słucha się tak uważnie jak polskojęzycznego. I żeby nikt nie miał watpliwości, to sam artysta nam pomaga, prezentując jedną piosenkę w dwóch werjach językowych.Tak jak "Just a hint" słucha się z zainteresowaniem, tak "5 rano" jest dużo gorsza. Niby ta sama piosenka, a jednak dzięki tekstowi zupełnie inny efekt.

W wywiadach Uniatowski mówi, że zaraz po sukcesie w Idolu nie chciał nagrać albumu. Wolał poczekać, aby zagrać magteriał na swoich warunkach, taki jaki miał jego zdaniem być. Wiadomo, że zaraz po debiucie wytwórnie czują się "właścicielami" nowej twarzy i produkują tego młodego, niedoświadczonego człowieka wg. swojego komercyjnego scenariusza. Często kończy się katastrofą, ale chociażby przykłady Moniki Brodki, czy Dawida Podsiadło pokazują, że prarwdziwy artysta umie się obronić. Z kolei Krzysztof Zalewski wybrał drogę pośrednią, występując najpierw jako muzyk towarzyszący, nabierając cennego doświadczenia i umiejętności poruszania się w tym trudnym światku. Dziś Zalewski jest artystą świadomym i twórczym. Jak będzie w przypadku Uniatowskiego? Nie wiemy jak wyglądałaby jego kariera, gdyby zdecydował się na nagrywanie płyt od razu. Ale może to cena, którą warto zapłacić. Bo okazuje się, że kilkunastoletnie czekanie na odpowiedni moment, długie zbieranie repertuaru mogą spowodować, że to, co wtedy mogło być na naszym rynku sporym wydarzeniem, dziś jest zaledwie interesujące. No tak, przez ten czas  świat trochę odjechał.

7/10

Zostaw komentarz