Snarky Puppy – „Sylva” [RECENZJA]
Dzięki tej płycie zespół stał się moją ulubioną kapelą, i to niekoniecznie wyłącznie w kategorii zespołów instrumentalnych. Mimo, że zespół znałem juz wcześniej, to dopiero wysłuchane w radiowej 3. nagranie z tego krążka spowodowało moją fascynację tą formacją. Muszę przyznać, ze połączenie kapeli grającej nowoczesny jazz-funk z brzmieniem orkiestry symfonicznej jest niezłym wyzwaniem. Na szczęście oba zespoły wiedzą doskonale jak wpsółpracować w dużych projektach muzycznych – oba zespoły mają już nagrodę Grammy za współptracę z innymi muzykami, a tą płytą razem zdobywają kolejną statuetkę!
Nic dziwnego, że kapela za ten krążek została nagodzona Grammy, bo to znakomita płyta. Zresztą to nie pierwsza ich najcenniejsza nagroda muzyczna, jednak pierwsza za muzykę instrumentalną. To chyba paradoks, że zespół instrumentalny swoją pierwszą Grammy dostał za piosenkę („Something” w wykonaniu Lalah Hathaway). Co by jednak nie powiedzieć, to jest to przede wszystkim potwierdzenie klasy kapeli, bo przecież dobry muzyk nie zamyka się w stylistycznych i gatunkowych szufladach, tylko po prostu tworzy dobrą muzykę. Na tej płycie urzeka wszystko. Przewde wszystkim są dobre kompozycje, dobrze poprowadzone dramaturgicznie, z miejscem na improwizacyjny oddech. W koncepcji wykonawczej podoba mi się pomysł, że to właśnie Snarky Puppy gra „pierwsze skrzypce”. We wszytkich utworach udział orkiestry jest bardzo dyskretny, pomagający tylko osiągnąć zaplanowane brzmienie. Świetnie więc spełnia się w mrocznych wstępach, czy brawurowych kulminacjach – orkiestrowe tutti w połączeniu z pełnym brzmieniem kapeli to prawdziwy rarytas!
Wyjątkowym uworem jeste „Gretel”, w którym orkiestra gra od początku do końca. Właściwie jest to utwór napisany na orkiestrę, przy skormnym udziale zespołu. To też jest chyba potwierdzenie maestrii Michaele League. Zresztą ten muzyk ma chyba na stałe przypisaną pozycję leadera – w swoim zespole, oprócz grania na gitarze basowej, tworzy większość repertuaru i wszystkie aranżacje. Na tej płycie League pokazuje swoje rzemiosło – brzmienie orkiestry jest bardzo mięsiste i wyjątkowo spójne z brzmieniem kapeli, co na pewno nie było łatwe, aby zespół z dużą ilością elektroniki, instrumentów perkusyjnych i rozbudowanej sekcji dętej tak dobrze zgrał się z klasycznym brzmieniem orkiestrowym. W dodatku pozwolono sobie na ciekawą harmonię – całość utyrzymana jest w solidnych ramach rzetelnego brzmienia, są fragmenty nawiązujące do wielkiej symfoniki romantycznej, ale jeszcze więcej zapatrzenia na mistrzów rosyjskich początku XX wieku. W tej całej elegancji znalazło się jednak sporo miejsca na „tu i teraz” – niektóre rozwiązania harmoniczne, mimo że nie są szczególnie widoczne, zachwycają swoją śmiałością i niezwykłą umiejętnością wpisania się w klasyczną stylistykę orkiestrową. I prawdopodobnie dlatego płytę nazwano „Sylwa” – zanczenie tego słowa to po prostu wielogatunkowy utwór łączący różne poetyki i stylistyki.
„Sylva” od pierwszego wysłuchania stała sie moim ulubionym krążkiem. I aż się boję co będzie dalej, bo już zabieram się do słuchania najnowszej płyty zespołu. Niebywałe, że 2 miesiące po ukazaniu się ostatniego albumu („Family Dinner vol.2”) zespół wydaje kolejny! Ale o tym już niebawem 😉
Moja ocena: 10/10