Skip to content
4 cze / Wojtek

Sting & Shaggy – „44/876” [RECENZJA]

44/876 to numery kierunkowe do Wielkiej Brytanii i Jamajki. I zapewne w ten prosty sposób panowie chcieli nam zasygnalisować swoje korzenie. Bo każdy z dwójki artystów reprezentuje zupełnie inny muzyczny świat, ale nawet tu można się połączyć, podobnie jak telefonicznie. Oczywiście pod warunkiem, że nasz rozmówca posiada telefon. Na tej płycie "telefonami" są estetyki muzyczne dwóch artystów, którzy potrafili się tak dobrze porozumieć.

O repertuarze całej płyty trudno jednoznacznie powiedzieć – najkrócej można to podsumować nieingerującą symbiozą. Już wyjaśniam: panowie podzielili się w piosenkach wykonując swoje partie – gdy śpiewa Sting, zresztą fragmenty dłuższe i bardziej wyraziste, tam słyszymy tradycyjnego Stinga. Z kolei Shaggy w swoich wejściach reprezentuje typową  dla siebie stylistykę. Dzięki tej koncepcji Sting nie musi udawać wokalisty reggae, a płyta jest swoistą mieszanką dwóch odmiennych stylistyk.

Album rozpoczyna się ciekawym tytułowym "44/876", którym artyści wprowadzają nas do swojego świata, wyjaśniając cel tej zaskakującej współpracy. W kilku piosenkach, jak "Morning is Coming", "Dreaming In The U.S.A.", "Sad Trombone" i "16 Fathoms" słyszymy Stinga jakiego pamiętamy z występów z zespołem The Police. Ukoronowaniem tego klimatu jest "To Love And Be Loved", jedyna piosenka, w której Sting śpiewa sam.

Moją uwagę zwraca kilka piosenek. "Waiting For The Break Of Day" to ciekawie rozwijająca się opowieść z nieśpieszną dramaturgią i  świetną popową aranżacją. Moją ulubioną jest "22nd Street" – tutaj Sting śpiewa w swoim charakterystycznym stylu, a Shaggy w krótkich wstawkach dodaje jedynie kolorytu, nie robiąc krzywdy samej kompozycji. Lokomotywami albumu są piosenki mogące być przebojami, zresztą już mocno eksploatowane przez stacje radiowe: "Don't Make Me Wait", "If You Can't Find Love" i  i wspomniana "To Love And Be Loved" ". 

O tej płycie dużo się mówi. Najcześciej można spotkać się z opinią, że to repertuar lekki, idealny na wakacje. Dla mnie nie ma kategorii piosenki na lato lub na jesień, jedynym wyznacznikiem jest klasa kompozycji i wykonawców. A tutaj nie można się do niczego przyczepić. Zresztą właśnie na tym polega wielkość Stinga, bo muzyczne dogadanie się z człowiekiem bardzo odległym od tego, do czego nas artysta przyzwyczaił, to potwierdzenie najwyższego mistrzostwa. Paradoksalnie ta płyta jest dużo ciekawsza niż wydany w ubiegłym roku album solowy. Może więc artysta nie powiedział jeszcze ostatniego słowa? Na to liczę:-)

8/10

Zostaw komentarz