Skip to content
15 maj / Wojtek

Damien Rice – „My Favourite Faded Fantasy” [RECENZJA]

Tego muzyka mogę słuchać cały czas i jest to miłość od pierwszego usłyszenia. Kolejna, trzecia studyjna płyta nic tutaj nie zmienia – Rice nadal maluje, urzeka i wzrusza. „My Favourite Faded Fantasy” to jedynie potwierdzenie, że artysta trzyma się świetnie, a jego piosenki są jak zwykle urocze.

O piosenkach Damien’a Rice’a można powiedzieć krótko: wyjątkowo melodyczne i zgrabnie napisane. Świetnej muzyce zawsze towarzyszy dobry, dramatyczny tekst. To wyczucie autora przekłada się później na świetne wykonanie – na taki luksus mogą sobie pozwolić jedynie aryści, którzy posiadają repertuar autorski. Charakterystyczne dla tego muzyka jest brzmienie wszystkich jego piosenek, bo chyba właśnie świetne aranżacje przyciągnęły mnie do tego artysty. Każdy jego utwór jest dopieszczony pod każdym względem. Pewnie dlatego artysta nagrywa tak rzadko, bo między pierwszą i drugą płytą minęły 4 lata, ale na kolejną czekaliśmy aż 8 lat!

Chyba każdy słuchający muzyki ma swoją wyobraźnię muzyczną. I pewnie ta wyobraźnia zależy od różnych czynników. Spodziewam się, że dla wielu osób droga, jaką przechodzi piosenka od wersji pierwotnej do tej ostatecznej,  jest ciągle tematem niewidocznym. A najczęściej jest to droga długa, zdecydowanie zmieniająca kształt utworu. W piosenkach Rice’a tę ewolucję widać wyraźnie, choćby na przykładzie jednej z ulubionych moich piosenek, czyli „The Greated Bastard”. Wersja pierwotna brzmiała pięknie, ale raczej skromnie.

Wersja nagrana na płytę to już trochę inna piosenka, dodanie do niej ciekawej insrumentacji czyni z niej jeszcze bardziej interesującą. Już na pierwszej płycie zauważyłem, że w większości piosenek tego artysty powtarza się ten sam schemat koncepcyjny – delikatne rozpoczęcie linii melodycznej z jednym instrumentem (najczęściej gitarą, czasami instrumentem klawiszowym), potem stopniowe budowanie napięcia poprzez dodawanie kolejnych instrumentów, aby ostatecznie uzyskać pełne, piękne brzmienie. I mimo, że jest to wyjątkowo schematyczna tendencja, jakoś specjalnie mi nie przeszkadza. Trochę się jednak dziwię, że doświadczeni producenci muzyczni nie postarali się, aby ten szablon trochę złamać.

Co ciekawe, tę piosenkę Rice śpiewa inaczej niż w wersji solowej, używając swojego głosu adekwatnie do sytacji. Tutaj jego głos w II części utworu jest dużo mocniejszy i bardziej przekonujący. I chyba o to chodzi w artystycznych wykonaniach, aby środki wykonawcze dostosowywać do koncecpji i określonych warunków. Żeby można było sobie na taką swobodę pozwolić trzeba posiadać nie lada warunki wokalne, no i nieprzeciętną wyobraźnię oczywiście.  W ten sposób artysta może potwierdzić swoją klasę.

Moja najbardziej ulubiona piosenka „It Takes a Lot to Know a Man” dzięki swojej bardzo rozbudowanej formie (całkowity czas to prawie 10 minut) nabiera zupełnie inncyh kształtów. Ta wersja to już bardziej epitafium niż zwyła ballada.

Szkoda, że w tegorocznej trasie koncertowej Rice’a nie znalazło się miejsce na występ w Polsce. Czyżby chodziło o małą rozpoznawalność w naszym kraju? A przecież artysta będzie bardzo blisko nas, występując między innymi w Chechach, Niemczech, Łotwie i Litwie. Na występy Rice’a pozwolono sobie także w Gruzji i Turcji. Czyżby Polska jeszcze nie dostrzegła tego genialnego muzyka?

Moja ocena: 9/10

 

Zostaw komentarz