Skip to content
28 lip / Wojtek

New York Voices w koronie [RECENZJA]

Ten zespół należy do moich ulubionych od prawie 20 lat. Już 2 razy występował w Polsce, ale zawsze było mi nie po drodze. W końcu teraz się udało. Do 3 razy sztuka. I to jaka, bo to sztuka przez duże SZ. 😉 W tym roku New York Voices wystąpił na zakończenie gdyńskiego Ladies Jazz Festival. Takiego finału pewnie życzyłaby sobie niejedna impreza dużego formatu. Szkoda jedynie, że publiczność zareagowała nieadekwatnie – sporo pustych miejsc na widowni było dla mnie olbrzymim zaskoczeniem. Może lato nie jest najlepszym okresem na tego rodzaju wydarzenie, a może promocja była za mała?

Przyznam, że trochę się tego koncertu obawiałem – znam wszystkie nagrania studyjne zespołu, więc wiedziałem na co tę formację stać. Z drugiej jednak strony pamiętam moje rozczarowanie nagraniami koncertowymi w sieci,  bo to był niestety niższy poziom. No, ale jeśli się kocha jakiegoś artystę, to chce się go chociaż raz usłyszeć na żywo, aby obraz był kompletny.

Już po pierwszych dźwiękach wiedziałem, że uczestniczę w czymś niezwykłym. Koncert był stosunkowo krótki, bo ok. 90 minut to nie jest być może wystarczająco długo dla wielbicieli tego rodzaju muzyki. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę, że wokaliści byli na scenie cały czas, dając kilka chwil oddechu zespołowi akompaniującemu, to chyba nie można narzekać. Śpiewanie przez cały koncert, w dodatku tak wymagającego repertuaru, to absolutnie wyższa szkoła jazdy. Wszystko co usłyszałem na tym koncercie zachwyciło mnie i nawet gdy już byłem spokojny o poziom wykonawczy, to cały czas, w każdym kolejnym utworze, wykonawcy zaskakiwali i zachwycali.

Program był ułożony bardzo zgrabnie, zawierał utwory nieco lżejsze, ale te były przeplatane wykonaniami ambitniejszymi – czyli dla każdego coś ciekawego. W dodatku wszyscy członkowie zespołu, prowadząc na zmianę oszczędną i kulturalną konferansjerkę, udowodnili, że doskonale wiedzą, po co są na scenie. Mnie ucieszyły 2 piosenki z ulubionej płyty z utworami Paula Simona. „Cecilia” zabrzamiała inaczej niż na płycie – wykonano ją a cappella, a brzmienie zostało wzbogacone przez perkusistę, który swoją partią bitboxu nadał piosence zupełnie nowych wartości. Warto zauważyć, że NYV na koncertach europejskich występuje z bandem niemieckim, który gra tak dobrze, jakby całe życie z niki  innym nie grał. Jeszcze bardziej zachwyciło mnie wykonanie „Me and Julio Down By The Schoolyard”. Tę piosenkę pokochałem miłością bezwzględną, zwłaszcza że oryginał jest znacznie mniej atrakcyjny – tutaj jednak Paul Simon stawia na ciekawy tekst. NYV z tej narracyjnej piosenki zrobił również perełkę muzyczną. Wiedziałem, że zespół bardzo rzadko wykonuje ten utwór na koncertach, bo wymaga on dużego skupienia i kondycji – w harmonii tak dużo się dzieje, że jakiekolwiek wysypanie się jednego z wokalistów może tę piosenkę położyć. I pewnie dlatego mój zachwyt nad wykonanie kameralnym, perfekcyjnym,  był tak duży.

Ucieszyłem się, że w tym koncercie było sporo coverów, bo to z jednej strony atrakcja dla słuchacza, a dla mnie dodatkowo potwierdzenie klasy. Wszystkie aranżacje autorstwa Darmona Meadera to sztuka najwyższej próby; na pewno nie są to klasyczne covery, a raczej wariacje. Można powiedzieć, że sukces zespołu, to głównie zasługa tego muzyka. Kiedy jednak słucha się innych kompozycji lub aranżacji Meadera (bez udziału NYV), to wykonania nie są już tak świetne. Wniosek może być jeden – nawet najwspanialsze opracowanie może brzmieć nie tak wspaniale, jeśli wykonuje go gorszy instrument. A New York Voices tym koncertem udowodnił, że jest instrumentem perfekcyjnym – każdy jego członek ma tu istotny wkład w ostateczne brzmienie. Ta niezwykła symbioza to efekt wyciągnięcia z każdego wokalisty jego największych atutów. Bo co ciekawe, każdy wokalista NYV, mimo że śpiewa w zespole tak długo, w swojej karierze muzycznej stawia na coś innego. Podczas gdy np. Meader skupia się na ciekawych rozwiązaniach koncepcyjnych i harmonicznych, dla Kim Nazarian głównie liczy się głos i ciało wokalisty. I tych dwoje muzyków chyba najwyraźniej lideruje kapeli na scenie. Pozostali wokaliści jednak także w każdym utworze sygnalizują, że mają coś ważnego do powiedzenia. Program zresztą został tak zbudowany, że każdy z nich mógł pokazać swoje mistrzostwo w improwizowanych solówkach. Tutaj akurat najsłabiej wypadł Peter Eldridge, śpiewając nie tak perfekcyjnie, jakby cały czas pod dźwiękiem – prawdopodobnie mogła być to wina akustyki lub po prostu dyspozycji dnia, bo we fragmentach 4-głosowych nie było mowy o jakichkolwiek niedoróbkach. Ciekawe także było zaproszenie do jednego z utworów Urszuli Dudziak i spontaniczne wykonanie przez nią rodzaju bitwy na solówki z Kim Nazarian. Pani Urszula mogła przypomnieć, że jest wybitną wokalistką, i nawet występem improwizowanym  za bardzo nie odstawała od Kim, która na przygotowanie się do tego występu miała dużo więcej czasu. A wracając do coverów, to niezłą gratkę słuchaczom sprawiono wykonując „Ain’t  No Sunshine” Bill’a Whiters’a.

Po takiej uczcie muzycznej nawet nie zauważyłem, że koncert trwa już na tyle długo, że w każdej chwili może sie skończyć. Na szczęście w dwóch bisach zespół jeszcze raz wspiął się na wyżyny. Wykonanie utworu fortepianowego, na zasadzie (jak zapowiedział dowcipnie Meader) pań śpiewających partię prawej ręki i panów wykonujących partię ręki lewej, było prawdziwą ucztą. Warto tu przypomnieć, że prekursorem tego rodzaju śpiewania był polski zespół Novi Sinders nagrywając płytę z kilkunastoma utworami fortepianowymi Fryderyka Chopina. Finałem koncertu było brawurowe wykonanie „Sing, Sing, Sing”, utworu, na który, sądząc po reakcjach widowni, wszyscy czekali. Po takim koncercie muzycy na pewno byli wykończeni, znaleźli jednak jeszcze siłę, aby spotkać się z publicznością i podpisywać swoje albumy. I to jest dopiero klasa!

Tym koncertem zdobyłem swoją koronę  – wspinacze wysokogórscy mają swoją koronę ziemi i koronę Himalajów, więc ja mogę mieć swoją 😉 Wcześniej słyszałem juz kilkukrotnie Manhattan Transfer i Take 6, i do szczęścia brakowało mi tylko tego jednego koncertu. Jeśli jeszcze kilka dni temu nie widziałem sensu wartościowania moich ulubionych zespołów wokalnych (do tego zestawu dokładam także już nieistniejący, głównie studyjny zespół Singers Unlimited), to po koncercie w Gdyni wydaje mi się, że New York Voices jest tym najwyższym szczytem!

Zostaw komentarz