Vae Vistic dryfuje w różnych kierunkach. „Dryf”. [RECENZJA]
Tego artystę odkryłem niedawno na płycie Pezeta. Tam głównie wyróżnili się goście, a dwoje z nich robi świetną robotę, w tym szerzej nieznany Vae Vistic. Dlatego musiałem zgłębić solową karierę tego młodego wokalisty. I dobrze trafiłem, bo nieco wcześniej ukazał się jego debiutancki „Dryf”. Sięgając po ten krążek miałem duże oczekiwania, ale niestety nieco się rozczarowałem. Okazuje się, że świetny występ gościnny niekoniecznie przekłada się na wypowiedź w swoim imieniu.
Przede wszystkim zaskakuje układ albumu – zaczyna się „Pocałunkiem diabła”, który zamiast zachęcać do wysłuchania całego materiału jest raczej koszmarkiem. Na szczęście później są propozycje dużo ciekawsze. Podoba mi się „Hoodie”, chociaż nie przekonują mnie falsety, niezły jest „No Worries” i utwór tytułowy – takiego Vistica lubię najbardziej. Zwróciłem też uwagę na „Dose For the Vision”, bo to poziom pozakrajowy, z tym, że każde wykonanie Polaka po angielsku automatycznie wrzucam do kategorii „open”, a tu, na tle światowej konkurencji, już tak imponująco nie jest. Ale wstydu nie ma.
Niestety te ciekawsze utwory przeplatane są dużo gorszymi. Więc jaki jest ten album? Na pewno nie jest wydarzeniem, ale warto tego artystę obserwować. Spodziewam się, że po szoku dziecka pierworodnego Vae Vistic będzie bardziej świadomy tego, co chce nam opowiedzieć. Bo potencjał jest spory.
7/10