VoP – na żywo. I paraliżująco, niestety.

Dojście tej edycji do etapu koncertów na żywo to sygnał, że jest już zawodowo. Bo tu już nie powinno być przypadkowych wokalistów. Ale….założenia swoje, a życie swoje. Bo jeśli przez cały ten program bardzo często wiało nudą, to czy możemy się spodziewać, że teraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nagle będzie świetnie? Wczoraj, podobnie jak tydzień temu, podobał mi się jeden wykonawca. A właściwie 1+, bo jeden był zdecydowanie najlepszy, a kilkoro innych zwróciło moją uwagę.
W rozpoczynającej program ekipie Michała Szpaka jak zwykle podobał mi się Mikołaj Macioszczyk. Ale wczoraj znowu słychać było spore spięcie. Wygląda to tak, jakby wokalista przechodził przez traumę odrzucenia w poprzedniej edycji, bo ciągle słyszę u niego jakąś blokadę, która nie pozwala na pokazanie wszystkich umiejętności. Ale to i tak kandydat godny finału.
Wykonania podopiecznych Urszuli Dudziak nieco mnie rozczarowały, ale głównie dlatego, że tydzień temu to była zdecydowanie najlepsza ekipa. Miłym zaskoczeniem była Martyna Zygadło, która powróciła do programu po chorobowych perypetiach innego uczestnika. Obawiam się, że takie niespodzianki mogą nam jeszcze w tym sezonie grozić, bo program na żywo w tak niebezpiecznym czasie to wielkie ryzyko, dla wszystkich. Jak zwykle podobała mi się też Anna Malek, wokalistka sprawna technicznie i świadoma wykonawczo.
Tym razem najciekawsze, jako grupy, były wykonania wokalistów z drużyny Tomsona i Barona. Oczywiście bezkonkurencyjny znowu był Adam Kalinowski, który za każdym razem pokazuje nowe pokłady możliwości. Więc tu nic się nie zmieniło – to nadal mój faworyt tej edycji. Mile zaskoczyło mnie dwoje innych uczestników – Natalia Szczypuła pokazała niezłą muzykalność, a Bartosz Utracki zaimponował wrażliwością, która przełożyła się na mądre, interesujące wykonanie.
W zamykającej program grupie Edyty Górniak podobał mi się jedynie Ignacy Błażejowski. Już na początku tej edycji pisałem, że to może być „czarny koń” tego wyścigu, ale teraz coraz bardziej się przekonuję, że dla tego bardzo zdolnego chłopaka jest chyba jednak ciut za wcześnie. Co nie znaczy, że nie chciałbym usłyszeć go w finale:-)
A tak na marginesie – najbardziej szkoda mi samych wykonawców. Bo ktoś ich przecież przesiał przez to sito, dając potwierdzenie, że są nieźli. I pewnie są. Jednak w tym programie, przy tempie kolejnych przeszkód, liczą się też umiejętności techniczne i obycie sceniczne. I pewnie dlatego najczęstszym gościem większości występów jest paraliż. Ale najgorsze jest chyba to, że tutaj komplementy rozdaje się bez umiaru, oszukując uczestników, że są fantastyczni. I może jest to jakiś sposób na egzystencję programu, ale czy pudrowanie rzeczywistości ma sens? No nie wiem:-(