Skip to content
2 lis / Wojtek

Wendy Lands – „Władysław Szpilman, Piosenki. Songbook” [RECENZJA]

Ta płyta spadła na mnie jak przysłowiowy grom z jasnego nieba. W dodatku grom już lekko nieświeży, bo to album trzynastoletni. Jednak jakie to ma znaczenie, jeśli obcujemy z czymś wyjątkowym?

Album powstał jako "produkt uboczny" kosztownej promocji superprodukcji, filmu "Pianista" Romana Polańskiego. I to się opłaciło, bo film zdobył kilka Oscarów i spory międzynarodowy rozgłos. Największa korzyść dla nas polegała na tym, że od tamtego momentu średnio zorientowany Polak wie, kto to jest Władysław Szpilman. I na tym raczej kończy się wiedza na temat tego wielkiego artysty. Nawet jeśli ci bardziej osłuchani, lub urodzeni dużo wcześniej, znają niektóre piosenki tego kompozytora, to mało kto wie,  że to właśnie Szpilman. Dlatego z olbrzymią radością rzuciłem się na tę płytę i nie pozwalam jej zamilknąć od dwóch tygodni.

Momentami aż trudno uwierzyć, że te piosenki powstały grubo ponad pół wieku temu, w dodatku w kraju uchodzącym za muzyczny zaścianek. Niektóre utwory brzmią bardzo amerykańsko, a inne fragmentami przypominają wielkie światowe przeboje (wszystkie nieco młodsze). Wniosek więc jest stosunkowo prosty – dobra kompozycja potrzebuje jeszcze sojusznika. W tym przypadku jest nim autor koncepcji muzycznej John Leftwich. Jednak….tak na prawdę prawdopodobnie największym artystą okazał się tutaj syn kompozytora, Andrzej Szpilman. Ten producent filmowy i muzyczny, to przede wszystkim lekarz stomatolog mieszkający w Niemczech. Odziedziczył także po ojcu talent kompozytorski, wśród jego piosenek jest sporo mniej lub bardziej znanych utworów, z przebojem Oddziału Zamkniętego "Andzia i ja". I właśnie temu człowiekowi udało się zrealizować niewiarygodny projekt – przetłumaczenie tekstów piosenek na angielski przez doświadczonych tekściarzy i zainteresewanie fachowców muzycznych. Wspomniany już Leftwich tak świetnie opracował koncepcję muzyczną i aranżacje, potem dobrał muzyków, że nie pozostaje nam nic innego, jak zatopić się w tę piękną muzykę. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze wokalisty. W castingu, z pośród 20 osób, wybrano Kanadyjkę Wendy Lands. I ten wybór okazał się strzałem w dziesiątkę – wokalistka nie kradnie "całego show", zna swoje miejsce w szeregu, a jej interpretacje są rzetelne i powściągliwe. I to duży sukces, bo można sobie wyobrazić, że przy tak starym repertuarze każdy ambitny wokalista będzie chciał trochę poszaleć. Tutaj to na szczęście nie nastąpiło. Wszystko jest wykonane w graniach rozsądku i szaleństwa, a celem nadrzędnym jest szacunek dla kompozycji. 

Świetne się słucha niektórych piosenek, które znało się w polskich wersjach. Sam fakt zaśpiewania ich po angielsku, często w innej stylistyce, przenosi je na zupełnie inną płaszczyznę. No właśnie, dlaczego te piosenki, zaśpiewane po angielsku, wcześniej nie zrobiły na mnie tak dużego wrażenia? No bo weźmy za przykład utwór "Someday We Will Love Again". Tę piosenkę pod tytułem "Deszcz" (z charakterystyczną frazą "i tak się trudno rozstać") znam doskonale, bo okazuje się, że występuje w wielu wykonaniach. Zresztą niebagatelny jest tutaj fakt, że tekst napisał Konstanty Ildefons Gałczyński. Jest jednak w naszych wykonaniach coś takiego, że piosenka nie chce się rozwinąć, ba! nawet Ewa Bem śpiewa z zaciągniętym hamulcem. Może więc wniosek jest prosty, że te świetne piosenki mogą zaśpiewać osoby, dla których Szpilman nie jest ikoną, a normalnym, jednym z wielu kompozytorów? Bo może o to chodzi, że nie da się śpiewać na klęczkach? W wersji anglojęzycznej wykonanie było podporządkowane nagraniu dobrej płyty. Zaczęto od tekstu – ten napisał doświadczony twórca piosenek David Batteau (znany między innymi ze śpiewanej przez Manchattan Transher "Walk in Live"), potem opracowano koncepcję utworu lekkiego, nieco tanecznego. I tak też się stało. W tej wersji przede wszystkim nie ma tego, co w polskich wykonaniach jest niemalże obowiązkowe – konwencja ad libitum i liczne rubata. Prawdopodobnie tylko obcokrajowiec, którego estetyka muzyczna ukształtowała się w innych warunkach, jest w stanie w taki właśnie sposób odczytać polską kompozycję. To coś w rodzaju dyskusji na temat grania Chopina przez zagranicznych muzyków. 

Ta płyta to głównie wstyd dla naszych artystów, którzy chętnie śpiewają zagraniczny repertuar, a nie dostrzegają, że u nas mamy kompozycje najwyższej klasy, Tylko że do tego świeżego spojrzenia trzeba dojrzeć. Podejrzewam, że dopiero teraz polscy wokaliści rzucą się na te piosenki, bo nie ma nic lepszego, jak poprawianie czyjejś genialnej wizji odczytania starego repertuaru.

I pomyśleć, że nagrania pochodzą sprzed 13 lat, kiedy to płyta ukazała się na rynku amerykańskim. Dlatego duże brawa należą się Polskiemu Radiu, że doprowadziło do wydania tego cacuszka. I nie ma co płakać, że to nie my wykonujemy tę piękną muzykę. Najważniejsze jest, że dzięki takim projektom nasi twórcy przechodzą do historii. Światowej historii.

Moja ocena: 10/10

Zostaw komentarz