Billie Eilish- „When We All Fall Asleep, Where Do We Go?” [RECENZJA]
O tej płycie niektórzy specjaliści mówią, że to album dekady. I to pewnie lekka przesada. Ale ……obok tej pozycji przejść obojętnie nie wolno, bo to niewątpliwie jedno z ważniejszych wydawnictw na światowym rynku fonograficznym. I niby to debiut, ale Billie Eilish zaczęła zwracać na siebie uwagę już wcześniej. Zresztą jej EP-ka była tak dobra, że biły się o nią wytwórnie płytowe, a ostatecznie maleńka Darkroom we współpracy z Interscope Records (część konsorcjum Universal) dały jej wolną rękę i duże wsparcie. I dobrze się stało, bo efekt jest imponujacy!
Już przy pierwszym słuchaniu wiemy, że mamy do czynienia z bardzo świadomą artystką. Tutaj wszystko jest na swoim miejscu. Piosenki same w sobie, analizując jedynie linie melodyczne, nie są wybitne. Na pewno dużo bardziej wyraziste są teksty – tutaj cierpienie miesza się z ludzkimi uczuciami, a nad wszystkim cały czas unosi się prawda. I na szczęście nie jest to totalna psychodela, chociaż również w telsdyskach artystka stara się podkreślać dramat. I szkoda, bo wielu odbiorców, nie wchodząc głębiej w treść, od razu wkłada te piosenki do szuflady "dla samobójców". A tak zdecydowanie nie jest.
Wiem, że to bezkompromisowe podejscie niektórym osobom się nie podoba. Ja nie mam nic przeciwko zaproponowanej kreacji: zdecydowanej, mrocznej i zagadkowej. Ale kiedy odkrywamy, że ten materiał nagrała 17- latka, to nagle robi się cicho dookoła. No tak, chyba mamy do czynienia z wielkim nazwiskiem.
Równoprawnym autorem sukcesu albumu jest jego producent. I dobrze, że ktoś starszy brał w tym udział, bo rzeczywiście jest bardzo dojrzale. Tę dorosłość reprezentuje tutaj brat artystki Finneas O'Connell, starszy od niej aż o 4 lata! Hm…..teraz mamy takie czasy, że dwudziestolatek jest już świadomym, doświadczonym twórcą. Bo przecież wyprodukowanie tego albumu świadczy o dużej klasie. Tutaj nie ma rzeczy przypadkowych, wszystko jest po coś. Elementem spinającym większość materiału jest wielogłosowość wokalna, wpływająca na wyjątkową pikanterię. A dodane do tego tło to najczęściej bardzo minimalistycznie używane instrumenty i różne inne odgłosy.
Płyta ma bardzo dobrą dramaturgię. Królują piosenki żywe, aczkolwiek daleko im do popowych hitów. Pierwsze utwory: "!!!!!", "bad guy" i "xanny" to zapowiedź czegoś interesującego. To także pokazanie, że dobra koncepcja to oszczędność środków – dzięki temu powstaje niezwykła symbioza wszystkich elementów składowych – wokalistka sprawia wrażenie idealnie wpasowanej w tło muzyczne, a to brzmi jak uszyte na miarę. Po tym świetnym wstępie robi się jeszcze bardziej nowoczenie, głównie w "you should see me in the crown" i "bury a friend". A kończy się pięknymi kompozycjami. Najpierw refleksyjne "listen before i go", potem bardzo sugestywne, moje ulubione "i love you", a n a koniec lekko inspirowane beatlesami "goodbye".
Teraz musimy poczekać. Najpierw na falę ogromnej popularności, i na to jak artystka to zniesie. Za rok na nominacje do Grammy, bo chyba trudno sobie wyobrazić, żeby Billie Elish w tym plebiscycie przepadła. A później, kiedy pierwszy szok po tak dobrym debiucie minie, kiedy artystka przyzwyczai się, że nie jest już ekserymentującą nastolatką, będziemy czekać na drugi album. Bo jeśli artystka zagości na scenie dłużej, kiedy już przyzwyczai nas do swojej "nienormalności", kiedy sama przejdzie przez okres gubienia mlecznych zębów, okaże się, czy to jednorazowy wybryk, czy artystka wielkiego formatu.
10/10